The KLF: "Chill Out"

1990

Nawet jeśli nie jest to najbardziej udany czy radykalny eksperyment w dziejach muzyki, to jest bardzo godny pochwały, wartościowy, przyjemny, klimatyczny i w dużej mierze wyjątkowy. Próba stworzenia muzycznego ekwiwalentu owianej metafizyką nocnej podróży autem za pomocą połączenia nienachalnego ambientu, dźwięków natury, muzycznych cytatów z piosenek i z radia? Świetny pomysł. Chill Out bardzo fajnie balansuje na granicy muzyki i niemuzyki - warstwa ambientowa tworzy pewne ciało muzyczne, pewne ramy melodii, rytmu, harmonii, ale "wystaje" z pejzażu dźwiękowego tylko do połowy - trochę jest w świecie przedstawionym, trochę poza nim. Cała reszta to krajobraz, swobodny kolaż, który można by usłyszeć po prostu jadąc gdzieś autem. Warto dodać, że nazwa albumu jest trochę myląca, daleko tu do muzyki relaksacyjnej - całość jest osnuta wyrazistą, prawie metafizyczną atmosferą, a gitarowe motywy są jak wyjęte z głowy Davida Gilmoura i mają podobnie wyrazisty ciężar emocjonalny.

Efekt jest dla mnie jednak na pewno mniej okazały niż obiecuje koncepcja. Zespół ma pewne trudności z wkroczeniem w rejony jednoznacznie metafizyczne, przekrój dźwięków natury i cywilizacji jest trochę zbyt ubogi i powtarzalny, podobnie zresztą jak przekrój narzędzi ambientowych. Zamiast po ostatnich dźwiękach czuć się jak po metafizycznej podróży, na co zapowiada się na początku, czuję się odrobinę znużony. Wciąż to ciekawe przeżycie, myślę że kiedyś mi się ta muzyka bardzo przyda.


7.0/10

Komentarze