Dave Holland: "Conference of the Birds"
Niedoceniane dzieło awangardowego jazzu. Być może dlatego, że nieco spóźnione – zbyt szerokich nowych lądów nie odkrywa, jest raczej reminiscencją awangardy lat 60. A jednak jest w pewnej mierze oryginalne i wyjątkowe: ta wyjątkowość leży w połączeniu ostrości, wręcz agresywności gry poszczególnych instrumentalistów (nie raz i nie dwa ten album ociera się o free jazz) z urzekającą liryką Dave’a Hollanda, w którą basista szybko ucieknie całkowicie, stając się (i pozostając do dziś) jednym z koryfeuszy gładkiego i przystępnego stylu ECM. Jest ona odczuwalna nie tylko w błyskotliwych tematach, ale i w ramowej strukturze każdego utworu, pilnującej, żeby członkowie kwartetu nie zaatakowali słuchacza zbyt wściekle. Czyni to Conference of the Birds albumem, który być może należy nazwać najbardziej przystępną jazzową awangardową w historii, przy czym jej uprzystępnienie nie umniejsza potężnych faktycznie awangardowych walorów.
Drugim filarem poza wizją Hollanda jest fantastyczny skład. Dave Holland to znakomity basista, który jednak potrzebuje odpowiedniego towarzystwa – tak od lat osiemdziesiątych dobierał sobie już głównie takie, które nie wyciągało z niego jego wielkich zdolności. Tu jest idealne. Barry Altschul, umiarkowanie znany, ale świetny, kreatywny perkusista oraz przede wszystkim dwie szalenie ważne postacie avant-jazzu: wirtuozerski, gorący, demonicznie szybki Sam Rivers i nieskończenie kreatywny, niesztampowo kreatywny, śmiały i mózgowy Anthony Braxton. Ich solówki są tutaj absolutnie olśniewające i świetnie się uzupełniają. W końcu jeśli chodzi o samego Hollanda, to Conference of the Birds jest być może moim ulubionym albumem wszech czasów, jeśli chodzi o grę kontrabasu. Zarówno gdy pełni on funkcję rytmiczną, ale jednocześnie prowadzi przemyślany kontrapunkt, jak i gdy uwolniony może snuć całkowicie własne historie, jest olśniewający. Warto wspomnieć o ważnym czynniku pozawykonawczym, jakim jest mocne wyeksponowanie basu w miksie – przydałoby się to tylu jazzowym albumom, że aż można uronić łzę.
Four Winds poza ładnym, zapowiadającym styl ECM tematem to przede wszystkim burza fenomenalnych, wirtuozerskich solówek Riversa i Braxtona (drugi wygrywa) – wirtuozerskich, ale też inteligentnych, pełnych gigantycznej intuicji, fascynująco rozkładających tony niskie i wysokie, awangardowych i melodyjnych zarazem. Brzmiałyby jednak mniej imponująco, gdyby nie zostały rzucone na wysmakowany kontrapunkt Hollanda i żywiołową perkusję Altschula. Q & A to już bardziej swobodna kolektywna improwizacja, w której sekcja rytmiczna jest nią tylko z nazwy – wszyscy członkowie kwartetu są całkowicie uwolnieni i mogą do woli prowadzić poszukiwania melodyczne i brzmieniowe, na bazie krótkiego tematu Hollanda i nie tylko. Każdy instrumentalista wykorzystuje tę szansę w znakomity sposób, każda z czterech partii jest tu fascynująca, a co więcej mimo swobody czuć potężne telepatyczne porozumienie. Tytułowy utwór opiera się w równym stopniu na cudownej, nostalgicznej kompozycji Hollanda, idealnie skrojonej pod brzmienie fletu, saksofonu i basu, co na walorach improwizacyjnych – fascynującym triumwiracie Hollanda, Braxtona i Riversa, kontrapunktujących się w sposób niewiarygodnie adekwatny do tytułu. To również jedna z moich ulubionych partii kontrabasu w całej historii jazzu. Interception to cztery wściekle intensywne, niemal agresywne, free jazzowe solówki przedzielone bardzo szybkim tematem. Po raz kolejny nie sposób postawić kogoś na piedestale – może solówka Altschula jest za krótka, żeby się rozwinąć w bardzo ciekawe rejony, natomiast hałaśliwe, ostre partie saksofonowe oraz pełna brzmieniowej kreatywności gra Hollanda stoją na równie wyśmienitym poziomie; warto zwrócić też uwagę na znakomitą pracę, jaką lider wykonuje w trakcie solówek innych. Now Here ucieka w stronę zadymionego, tajemniczego, nokturnalnego jazzowego klimatu, zastępując intensywność i szybkość minimalizmem oraz niespiesznością solówek osadzonych w bardzo luźnych ramach – odstaje ten utwór od poprzednich, ale faktycznie udaje mu się zbudować mocny klimat. See-Saw to wyluzowane zakończenie z chyba najmniejszą dawką awangardy, właściwie bardziej post-bopowe, z nieco spokojniejszymi, choć dalej błyskotliwymi solówkami, za to bardzo intensywną grą sekcji rytmicznej.
Szkoda, potworna szkoda, że ten świetnie zgrany kwartet skończył na jednym albumie. Z drugiej strony za długo i tak by nie potrwało przez rozjazd, jaki nastąpił pomiędzy kierunkami poszukiwań muzycznych Hollanda i całej reszty na czele z Braxtonem. Słuchając tego albumu, można stwierdzić, że cała dalsza kariera basisty to zmarnowana szansa na pociągnięcie wielkości jazzu trochę dłużej. Niewiele jednak płyt jazzowych na zbliżonym poziomie jeszcze później powstało.
8.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz