Noah Howard: "At Judson Hall"
Katastrofalnie przegapiona perełka oryginalnego, mało radykalnego free jazzu o wyjątkowo znacznej jak na ten nurt - zwłaszcza już w drugiej połowie lat 60. - dawce emocjonalnego ciepła, gładkości, liryzmu, miękkości. Bardziej niż poprzez ekwilibrystyczne, nieskończenie szybkie, ostre i ekspresyjne granie sukces zachodzi tu dzięki trafnej koncepcji i inteligencji gry. Oba utwory to niespełna dwudziestominutowe crescendi brzmieniowe i emocjonalne, przemieniające się w pełnoprawny free jazz stopniowo, wychodząc od rejonów spokojniejszych i bardziej konserwatywnych. Najmocniejszą stroną poza spirytualnymi zdolnościami Noah Howarda, jakie ujawnia na drugiej połowie płyty, jest gęste i nietypowe brzmienie, zawdzięczające najwięcej użyciu jednocześnie wiolonczeli i kontrabasu, obu arco, obu traktowanych dość nietypowo, właśnie z celowym nastawieniem na brzmienie.
This Place Called Earth zaczyna od swobodnego, ale też dość spokojnego dialogu saksofonu z wiolonczelą i basem, do którego stopniowo dołączają się następne instrumenty. Gra Howarda balansuje pomiędzy free a liryczną tonalnością. Sprawy zaostrzają się, gdy saksofonistę zastępuje na pierwszym planie fortepian Dave'a Burrella (po prawdzie ciekawszy tu niż saksofon), który rozpoczyna od enigmatycznych i w dużym stopniu dysonansowych, ale też bardzo spokojnych fraz, które z czasem przeradzają się w mroczne klastery w niskich rejestrach. W międzyczasie intensyfikuje się, zaostrza, uagresywnia gra basu, wiolonczeli i perkusji. Po powrocie lidera aż do końca utworu narasta intensywny hałas, w finalnej fazie bliski kakofonii, ale zawsze zachowujący pewną gładkość emocjonalną, liryzm. Drugi utwór jest zbudowany nieco podobnie - rozpoczyna się od dalekiego od free duetu wiolonczeli i kontrabasu, nieco egzotycznie przyprawionego również dzięki dzwonkom, do którego wraz z pociągającą, ale "tradycyjnie rytmiczną" perkusją dołącza się Ric Colbeck grając jeszcze mniej agresywnie i jeszcze bardziej lirycznie niż wcześniej. W pewnym momencie następuje nagłe, a jednocześnie bardzo płynne przejście do spirytualnego free, w którym głównymi gwiazdami są Howard, grający przeciągłe, technicznie oszczędne, ale bardzo emocjonalne i ekspresyjne frazy oraz Robert Kapp szalejący na perkusji; reszta zespołu jest już właściwie zredukowana do tworzenia gęstego brzmienia. Udaje się zajść na na pewno nie Coltrane'owskie, ale wysokie rejony spirytualizmu.
Tak, daleko tu do Coltrane'a, daleko do geniuszu, brakuje naprawdę wybitnych instrumentalistów, oryginalność nie sięga zenitu. Ale to świetny jazz o ciekawej koncepcji i silnej duchowości. Dlaczego został aż tak przegapiony? Zapewne przez to, że powstał w erze narodzin wielu jeszcze lepszych dzieł. Gdyby powstał dzisiaj, byłby jedną z najlepszych jazzowych propozycji roku (mimo że byłby już mocno wsteczny) i prawie na pewno nie przeszedłby tak bez echa.
8.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz