Michael Jackson: "Thriller"
Fakt, że Thriller został i pozostał najwięcej razy sprzedanym albumem muzycznym w historii, jest właściwie pewnym małym zwycięstwem masowego słuchacza w jego generalnej, przytłaczającej i nieuniknionej porażce. Oczywiście taki status musiał uzyskać album skrajnie lekkostrawny, popowy, błyszczący się chwytliwymi melodiami, o nie za trudnej strukturze, z delikatnym brzmieniem, w końcu najlepiej o walorach tanecznych, bo w końcu co to jest za muzyka, do której się nawet tańczyć nie da. Spośród tak zawężonej puli muzyki masowy słuchacz wybrał sobie jedną z najlepszych rzeczy, jakie miał do wyboru.
Po pierwsze najsłynniejszy album Jacksona nie jest tak po prostu bezmyślnym i bezdusznym dance-popem, lecz popem podlanym licznymi wpływami głównie czarnej muzyki: najwięcej tu funku (zwłaszcza – wciągające, typowo funkowe linie basowe to element, bez którego ten album mógłby przepaść), R&B i synthpopu, trochę soulu, trochę rocka, trochę disco. Nie jest to bynajmniej jakaś eklektyczna perełka, mistrzowskie połączenie stylów, ale na pewno wartościowe urozmaicenie, bez którego byłby to tylko zwykły pop ze świetnymi melodiami. Po drugie Thriller nie jest li tylko hedonistyczną, wyczyszczoną do cna z wiarygodnych minorowych tonów papką, jaką serwowali potem i serwują do dziś twórcy i gwiazdeczki dance-popu, lecz potrafi czasem uderzyć w nastrój o jakiejkolwiek głębi (vide przede wszystkim Billie Jean). Po trzecie i może najważniejsze oprócz solidnej popowej struktury mamy tu bardzo sprawną, multiinstrumentalną i pomysłową aranżację Quincy’ego Jonesa, która w nielicznych momentach prowadzi do naprawdę ciekawej jak na pop faktury, nie mówiąc już o tym, że to dzięki niej bardziej niż dzięki melodiom większość utworów posuwa się porywającym tanecznym krokiem. Po czwarte wokal Jacksona, jakkolwiek zdania o jednym z najlepszych wokali wszech czasów są dość żenujące, jest mimo wszystko niezły i oryginalny, daleki od maksymalnego wygładzenia i przystępności, za to całkiem szczery emocjonalnie. No a poza tym mamy tu parę naprawdę szczytowych punktów popu, tak po prostu bardzo dobre piosenki już w takich najwęższych kryteriach.
Wszystko co napisałem nie tyczy się niestety Thrillera w całości. Cztery z dziewięciu utworów, choć złe nie są, przypominają raczej to, od czego Jackson w pozostałych kawałkach zdołał właśnie uciec – są banalne, nastrojowo miałkie, muzycznie nieciekawe, tyle że przyjemne. Pozostałe to: Wanna Be Startin’ Somethin’, znacznie ustępujący popularnością stalowej trójcy przebojów z tego albumu, nie ustępuje im jednak jakością muzyczną, a nawet dwa przewyższa. Poza przepotężną chwytliwością i nieprzesadnie nachalną tanecznością mamy tu bardzo sprawną, multriinstrumentalną aranżację i dobre panowanie nad fakturą – funkowy motyw basowy, podwójna linia rytmiczna, wokal przewodni i chórki, przełamanie dęciakami (nieco afrobeatowymi), delikatne wstawki gitarowe, w końcu kluczowy element – subtelne użycie syntezatorów, których akordy w połączeniu z zaangażowanym wokalem Michaela nadają piosence pewnej wypukłości emocjonalnej. Przypomina to wręcz w jakimś stopniu miniaturkę najlepszych utworów Talking Heads (toutes proportions gardées). Baby Be Mine jest jeszcze bardziej pomijane, a to wypolerowany do błysku pop ze świetnymi melodiami i słodko-gorzką osnową, z jednymi z lepszych występów wokalnych Michaela. Piosenka tytułowa podobnie buduje swoją moc, ma może nieco ładniejsze melodie, co zapewne przyczyniło się do jej większej popularności; w jeszcze mocniejszym stopniu bazuje na pociągającym tanecznym motywie basowym, znów bardzo rozsądnie wykorzystuje syntezatory i skromne gitary. Jej atmosfera całkowicie nie pasuje to zamierzonej koncepcji grozy, a „horrorowe” wstawki dźwiękowe nic jej nie dodają, a odejmują, tym niemniej to kawałek świetnego popu. Najpewniej największy hit, Beat It, odstaje poziomem od najlepszych punktów albumu, choć to bardzo dobra, przyjemnie melodyjna piosenka; za mocne oparcie się na chwytliwych gitarowych riffach uprościło jednak fakturę i aranżację, ucierpiały walory taneczne, zaangażowanie emocjonalne zahacza o nadgorliwość. Jego przeciwieństwem jest Billie Jean, prawdopodobnie najlepsze co się Jacksonowi udało w życiu, rozpoczynające od zwrotki pozostawiającej sporo przestrzeni w brzmieniu, z nieśmiertelną, mroczno-dyskotekową linią basu, stopniowo poprzez kolejne zwrotki, mostki i refreny (refren tutaj to chyba szczyt nieartystycznego popu) zagęszczając brzmienie o kolejne instrumenty. Poza świetnymi melodiami trzeba też mówić o niezłym nastroju. Wokalnie piosenkarz w szczytowej formie.
Michael Jackson, a raczej fabryczka muzyczna odpowiedzialna za ten album (z całą moją sympatią do Michaela, sam nie stworzyłby nie tylko niczego, na co zwróciłbym uwagę na dłużej niż pięć minut, ale i chyba niczego co nawet w masowej świadomości byłoby zapamiętane) zainspirował mnóstwo chłamu, który niedługo za pośrednictwem Madonny i Kylie Minogue, a jeszcze bardziej ich rozlicznych koszmarnych spadkobierczyń i spadkobierców miał do szczętu zdewastować i tak już słabą muzykę masową. Jestem na szczęście zmuszany do słuchania radia na tyle rzadko, że nie muszę się tym za mocno przejmować i mogę Thrillerowi oddać spory szacunek, sympatię i sentyment. Być może ten ostatni trochę podwyższa ocenę.
7.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz