Jean Michel Jarre: "Oxygène"

1976

Nienaganna elektronika z bardzo poskromioną repetytywnością, z wieloma dobrymi pomysłami, ciekawym zestawem dźwięków, fajną atmosferą, dobrymi melodiami. Najlepiej wypada wtedy, kiedy przybiera oblicze kosmicznego ambientu, ale dobrze jest i wówczas, gdy idzie w stronę klimatów trochę tanecznych i popowych. 

Stąd też pierwsza część podoba mi się najbardziej -  jest wciągająca, dobrze robi w uszy, zaskakująca, z pięknym zestawem dźwięków; można przy niej kosmicznie odlecieć. Dwójka przez mocniej zarysowany beat i lekko zmierzające w stronę popu melodie nie jest tak imponująca, mniej artystyczna, ale wciąż mocno kosmiczna i szalenie przyjemna. Trójka konsekwentnie tym tropem podąża, jest trochę przerywnikiem. Czwórka nie postępuje inaczej, ale ma szczególnie piękną melodię i wciągający rytm. Piątka jest najdłuższa i też najbardziej rozrzedzona - to bardzo przyjemna muzyka, ale próżno tu szukać tej pięknej gęstości kosmicznych dźwięków z pierwszej części. Szóstka usilnie próbuje tę gęstość przywrócić na ostatniej prostej i prawie się udaje; połączenie klimatycznej melodii z bogatym zestawem dźwięków tworzy bardzo mocny punkt albumu.

Szkoda, że pop i dance tak kuszą Jarre'a, bo chyba miał możliwości tworzenia muzyki dotykającej Kosmosu. Niestety nawet nie zbliża się do metafizycznego wymiaru muzyki Klausa Schulze - Kosmos u Francuza jest skomercjalizowany, zaprzęgnięty w służbie rozrywki bardziej niż atmosfery. Efekt i tak jest jednak bardzo okazały - bardzo wyszukana to rozrywka.


7.5/10

Komentarze

  1. Można powiedzieć, że Schulze ukazał kosmos jak Stanley Kubrick, gdy Jarre ukazał kosmos jak George Lucas

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz