Andriej Tarkowski: "Zwierciadło"
Poezja przetransponowana na język filmu. Można tak powiedzieć zapewne o wielu filmach, jednak chyba w żadnym przypadku nie jest to określenie tak trafne jak w przypadku genialnego "Zwierciadła". I warto to podkreślić - jest to poezja z najwyższej półki, nie wiem, czy w literaturze ma godnego konkurenta.
Tarkowski opowiada pewną historię, nawet sporą - to historia życia pewnego człowieka i paru żyć naokoło. Robi to jednak w sposób skrajnie daleki od klasycznej narracji, rzucając liryczne, enigmatyczne, metaforyczne strzępy, mieszając czasy i miejsca, wieloma scenami dając pół okrucha poruszanej opowieści albo nawet nie opowieści. Wielokrotnie stawia przed widzem obrazy, które nie mówią absolutnie nic konkretnego, lecz odwołują się do wrażliwości odbiorcy, licząc, że nie tyle zrozumie on ich przesłanie, lecz poczuje, zostanie wprawiony w odpowiedni nastrój, co pomoże mu zapoznać się z dramatem psychologicznym bezpośrednio za pomocą emocji, a nie rozumu. Ważną rolę w koncepcji Tarkowskiego odgrywa instytucja wspomnień, ten film jest niejako skonstruowany na poetyce wspomnień - okruchy pamięci, pomieszane fakty, rozmazane twarze. Jest to ze wszech miar godne pochwały już na poziomie koncepcyjnym, natomiast efekt to wizualne arcydzieło niezależnie od treści. Interesujący, liryczny i psychologiczny ruch kamery. Olśniewające, chociaż w większości zupełnie niewymuszone, delikatne kadry - i zróżnicowane, a to czerpiące swoją potęgę z ludzkiej twarzy, a to z martwej natury, a to z natury żywej, a to ze scenografii w typie vanitas, a to z wody i wiatru, a to z płonącej stodoły (jeden z najlepszych kadrów, jakie widziałem). Po połączeniu tematyki i obrazu dostajemy dzieło wyposażone w oniryczny klimat, który doprawdy zasługuje na określenie atmosferą wspomnień, wzbogacony podmuchami nienachalnej metafizyki, odczuwalnymi zwłaszcza pod koniec, gdy Tarkowski po długim wyczekiwaniu decyduje się w końcu na bardzo intensywne połączenie obrazu z muzyką. I jeszcze arcysubtelne, nienachalne, genialne odwołania do kultury - wyłapałem aluzje do Bruegla, do Prousta i jeszcze jakąś, której zapomniałem: pytanie brzmi, jak wielu nie wyłapałem. Co to w ogóle jest za film. Warto podkreślić też świetną rolę Margarity Tieriechowej.
Uwielbiam to dzieło również dlatego, że antycypuje sztukę dwóch innych moich ulubionych reżyserów. Po pierwsze Beli Tarra ze swoim wyrafinowanym i psychologicznym (może jeszcze nie tak jak u Węgra) ruchem kamery oraz wydobywaniem walorów estetyczno-metafizycznych z drzew, deszczu, wiatru, słońca. A po drugie... późną twórczość Davida Lyncha, w swojej poszatkowanej czasoprzestrzennie narracji.
Jest trochę scen, głównie w środku, bo pierwsze i ostatnie pół godziny to czysty geniusz, które nieco ściągają w dół mój zachwyt, jednak tak czy inaczej jeno kilka filmów zrobiło na mnie większe wrażenie.
9.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz