Freddie Hubbard: "Hub Cap"

1961

Przykładny hard bop bez jakiejś mocnej indywidualnej tożsamości, ale na bardzo wysokim poziomie, bez ani jednego "tylko solidnego" utworu. Standardowy bopowy kwintet rozbudowany do sekstetu o puzon, a więc dość zróżnicowane brzmienia; sekcja rytmiczna mocno wycofana (nie tylko pod względem jej roli, ale i brzmienia - ledwo na przykład słychać fortepian), jedynie Philly Joe Jones czasem wyjdzie przed szereg. Gwiazdą numer jeden jest bezsprzecznie lider.

Tytułowy utwór to rozpędzony, ostry i gorący hard bop z ekwilibrystycznymi solówkami. Jego przeciwieństwem (nie licząc temperatury) jest Cry Me Not, skomponowany przez nieobecnego w składzie Randy'ego Westona, kawałek rozmarzony, leniwy, nastrojowy, niemal impresjonistyczny, odrzucający schemat bopowego utworu. Hubbard twierdził, że to highlight tego albumu i ja się z nim prawie zgadzam - momentami ociera się o klimat cool jazzu Milesa Davisa. Pierwsze miejsce dostaje jednak ode mnie Luana - tym razem tradycyjnie "solówkowy", lecz również bardzo nastrojowy kawałek z epickim tematem, pełną uczucia i refleksji grą sekcji melodycznej oraz Phillym Joe Jonesem pokazującym, że nie tylko dmuchacze chcą mieć coś do powiedzenia na tym albumie. Druga strona albumu jest wyraźnie słabsza. Gorący, swingujący temat Osie Mae od razu mówi, że kompozytorem jest facet z The Jazz Messengers, czyli Cedar Walton. Później wchodzą solówki dobre, ale jedne ze słabszych na albumie. Plexus ma niezły groove i bardzo dobre solówki, zwłaszcza Hubbarda, ale jakoś mnie nie porywa tak w pełni. Earmon Jr. przywraca trochę nastroju, ale tylko trochę.

Bardzo równa płyta - i w sumie szkoda, bo choć satysfakcjonująca od początku do końca, no po prostu nie widzę tu nawet cienia kandydatury na mniej niż 7/10, to i nie ma ani jednego wybijającego się mocniej utworu, który nie przepadałby w oceanie hard bopowych nagrań. Hubbard miał już w raczkującym wtedy dorobku lepszy album, a później miał nagrać wiele lepszych.


7.0/10

Komentarze