Sigur Rós: "Ágætis byrjun"
Bardzo nierówny album. Wprawdzie nie ma tu muzyki jawnie nieudanej i całość słucha się przyjemnie, ale jakby poza dwoma utworami cała reszta zniknęła z powierzchni ziemi, to machnąłbym tylko ręką - tymczasem tych dwóch utworów żałowałbym bardzo mocno. Sigur Rós wykazuje spory potencjał kreatywny na polu architektury brzmienia, łączenia odmiennych stylów w coś unikalnego, a także w wymyślaniu pięknych melodii, ale czegoś im zabrakło, żeby rozciągnąć swoje najlepsze pomysły na cały album - być może śmiałości, być może jakości. Pewnie tego drugiego, bo do pięknych melodii śmiałość raczej nie jest potrzebna, tymczasem świetne przeplatają się tu z banalnymi niemal do mdłości. Podobnie jest z emocjami, które od dość subtelnych potrafią przejść do pretensjonalnie płaczliwych.
Svefn-g-englar to najpewniej chef d'oeuvre nie tylko tego albumu, ale i całego zespołu. To utwór tak ekstatyczny, jak ekstatyczna może być kołysanka - i tak senny, jak senna może być ekstaza. Z jednej strony świetne brzmienie zaczerpnięte z dream popu, opartego na eterycznym wokalu, anielskich klawiszach, ociężałym basie i traktowanej smyczkiem gitarze, której brudniejsze brzmienie przełamuje sielankę, żeby nie zemdliła. Z drugiej strony zaczerpnięte już bardziej z ambientu hipnotycznie wolne tempo, powtarzalne melodie, spokój i błogość, które jednak nie przeszkadzają w intensywnej emocjonalności. Na wybitnie podobnych zaletach opiera się tylko nieznacznie słabsze Flugufrelsarinn, które nie dysponuje już tak ciekawym brzmieniem, ale ma lepsze melodie.
Reszta to mniej i bardziej przyjemna muzyka, która na ogół również ma brzmienie niesztampowe i takąż atmosferę, ale już nie jest to nic unikalnego, a zdarzają się i pomysły po prostu słabe, jak bardzo banalne wykorzystanie smyczków. Najsłabszym pomysłem ze wszystkich jest zaś długość tego albumu - aż się prosi, żeby sobie podarować trzy czy cztery kawałki.
7.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz