Mike Oldfield: "Ommadawn"

1975

Bardzo ładny, przyjemny i w sumie pomysłowy ożenek delikatnie progresywnego rocka z celtyckim folkiem i muzyką medytacyjną. Niezłe melodie, momenty przyjemnego wyciszenia i relaksacji, a przede wszystkim brzmienie, bogate instrumentalnie, precyzyjne, wysmakowane dynamicznie. Oldfield miał tu do wykorzystania masę instrumentów i instrumentalistów i nie zmarnował tego potencjału - zróżnicowane dźwięki nie zlewają się w bezkształtną masę, a tworzą okazały splot, który nie tylko jest piękny, ale i dobrze eksponuje każdą tworzącą go nić. Mike wie, kiedy co ma wejść i jak ma zagrać, by to zaskoczyło.

Zwłaszcza w pierwszej, dłuższej części. W drugiej już ten efekt jest trochę słabszy. To zresztą właśnie pierwsza przede wszystkim buduje siłę tego albumu, nie tylko jest najlepiej brzmiąca i przyjemna, ale też interesująca, zróżnicowana, zmienna, z najlepszymi motywami. Oldfield geniuszem delikatnie mówiąc nie jest, ale ma dużo dobrych pomysłów, dość dobry smak i niezłą intuicję aranżacyjną. Druga część też jest bardzo ładna, ale już mniej ciekawa, bardziej jednostajna, zapędy progresywne raczej ustępują medytacyjno-folkowym. No i jeszcze jest On Horseback, urocza piosenka na koniec, nic ciekawego, ale ładne to, ładne. I bardzo pasuje jako zakończenie tego albumu.

Muzyka pełna słodyczy, ale nie mdląca. Idealnie słodka, prawdziwy balsam dla samopoczucia - i dla uszu, w sensie niemalże fizycznym. Pewne jej ograniczenia są oczywiste i raczej nie mogła być czymś lepszym niż jest, ale jest czymś zdecydowanie dobrym.


7.5/10

Komentarze