Ingmar Bergman: "Sceny z życia małżeńskiego"
Pod względem głębi i wiarygodności psychologicznej to jeden z najmocniejszych filmów, jakie kiedykolwiek powstały, a bardzo ciężko mi wykluczyć, że wygrałby z całą konkurencją. Bergman serwuje widzom boleśnie prawdziwy, dopracowany obraz małżeństwa w stanie rozkładu, tak częstą w życiu historię dwojga ludzi, którzy nie mogą żyć ani ze sobą, ani bez siebie, ostatecznie sublimując z tego obrazu refleksję na temat osamotnienia wrodzonego w istotę człowieka. Niesamowicie jak na kino złożone portrety psychologiczne, stuprocentowo dojrzałe i bogate dialogi, doskonałe aktorstwo Ullmann i Josephsona. O ile jednak za młodu wielka treść wystarczała mi, by nazwać film genialnym, tak teraz życzę sobie nie tyle jeszcze, co przede wszystkim wielkiej formy. Jeśli o tę zaś chodzi, to jest to jeden z mniej zajmujących filmów Bergmana, wyraźnie złagodzony pod telewizyjną publiczność, realistyczny jak nigdy. Wprawdzie ciasne kadry zbliżone na twarze bohaterów, przeplatające się nierzadko w bardzo artystyczny sposób, pozwalają zrozumieć, że nie tylko dramat, ale i film stworzył nie byle kto, jednak przez długie okresy jest wprost nijako i do bólu realistycznie. Wciąż to bardzo, bardzo dobry film, który trzeba zobaczyć już choćby dla przekonania się, jak głęboko kino zachodzi, jednak chyba żadne dzieło Bergmana, którym zachwyciłem się za młodu, nie rozczarowało mnie w równym stopniu.
7.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz