Emir Kusturica: "Czarny kot, biały kot"
Epicki odpoczynek Kusturicy po trzech przygnębiających fabułach, w szczególności po tragicznym, masywnym "Undergroundzie". "Czarny kot, biały kot" to film doprawdy jedyny w swoim rodzaju. Jest bardzo lekki, ale praca nad nim musiała być tytaniczna - reżyser wykreował tu osobny, niemal bajkowy świat (przy czym bajka to dość turpistyczna), będący połączeniem chlewu z domem wariatów, przyprawionym szczyptą Arkadii. Niesamowity dynamizm akcji; znakomita, niezmordowana oprawa dźwiękowa, która dyktuje tempo i nie daje wytchnąć aż do napisów końcowych; nieskrępowany humor absurdu naszpikowany nierzadko dość ambitną symboliką i intertekstualnością; plejada przerysowanych, archetypicznych postaci made in Bałkany. Po drodze wyraz czystej afirmacji życia i jeden z moich ulubionych romansów w historii kina (urzekająca Branka Katić); scena słonecznikowa to chyba najlepsza i najładniejsza scena inicjacji seksualnej, jaką widziałem. Durnowate (aczkolwiek dużo mniej, niż się może wydać przeciętnemu odbiorcy), ale niezwykle angażujące kino, przesiąknięte autorskim stylem reżysera. Szkoda jedynie, że Kusturica nie przestał się odtąd wydurniać aż po dziś dzień, zwłaszcza że później prostacka strona jego duszy nie znajdowała takiego usankcjonowania jak tu.
7.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz