Wim Wenders: "Paryż, Teksas"
Film ten trzeba obejrzeć dla ostatnich czterdziestu minut, które są po prostu cudowne i poruszające w bardzo ciepły (choć nie wesoły) sposób. Obie sceny w kabinie (przede wszystkim druga, ale już pierwsza robi wielkie wrażenie) to małe arcydzieła od strony zarówno technicznej (liryzm u szczytów), aktorskiej (prosto, ale naturalnie i tym samym skutecznie), jak i emocjonalnej. Są powalające. Historia (którą również niemal w całości otrzymujemy dopiero pod koniec) nie dostałaby raczej medalu za realizm, ale to jednak kino i powinna być przede wszystkim piękna, a w swojej nierealności nie wychodzić tylko poza subtelność - jest dość piękna i bardzo subtelna, właściwie trzeba się bardzo wysilić, żeby w historii filmu odnaleźć ładniejszy dramat romantyczny. Pierwsze półtorej godziny jest niestety tylko dobre, przyjemne dla oka dzięki ładnym krajobrazom (nawet jeśli pustynne krajobrazy kalifornijsko-teksańskie nie są czyimiś ulubionymi - moimi zdecydowanie nie są, a i tak nacieszyłem oko), interesujące, ale zdecydowanie nie porywające, nawet momentami przydłużone. Gdyby wypełnić je jakoś lepiej, mógłby to być film wybitny (przy czym nie wiem jak - pierwszym, co się nasuwa, byłoby położenie większego nacisku na wątek romantyczny, który wypada najlepiej, ale z drugiej strony bardzo korzystnym zabiegiem jest to, że dopiero pod koniec dowiadujemy się o genezie tego wszystkiego).
7.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz