Wayne Shorter: "Juju"

1965

Cóż lepszego mogło spotkać Wayne’a Shortera, niż silna inspiracja Coltrane’em. Opierając się nie tylko na dwóch kluczowych muzykach sekcji rytmicznej Johna, ale i na jego technice gry oraz pomysłach harmonicznych (większość tej muzyki mocno przypomina jazz modalny Trane’a), Wayne stworzył album, który jest być może jego największym dziełem jako lidera zespołu. Bynajmniej nie jest to jednak jakaś kalka z Coltrane’a. Szereg inspiracji pada na unikalny grunt muzyki samego Shortera, wielkiego kompozytora, jednego z najbardziej inteligentnych jazzmanów, niewiele mniej odważnie, ale bardziej intelektualnie zamiast intuicyjnie eksplorującego świat harmonii, tworzącego poświatę emocjonalną i atmosferę zupełnie niepowtarzalną, w specyficzny dla tego i tylko tego człowieka sposób próbującą dosięgnąć metafizyki. Juju to właśnie ta niejasna, tajemnicza, nawet niepokojąca atmosfera, to technika na najwyższym poziomie (mieszanka oszczędnych fraz typowych dla Shortera z emocjonalną ekwilibrystyką Coltrane’a, do tego standardowo skomplikowany Tyner i wprawiająca wszystko w taneczny ruch perkusja Elvina Jonesa; swoje wielkie momenty ma i Workman, choć generalnie trochę jest przytłoczony resztą zespołu, w sensie brzmienia nawet), to fascynujące podróże harmoniczne, które zasługują na szczegółową analizę, to w końcu wspaniałe tematy skomponowane przez lidera.

Utwór tytułowy to mistrzostwo atmosfery, nieco metafizycznej, nokturnalnej, niepewnej, niepokojącej, niemal złowrogiej - nie mogę się powstrzymać od określenia „czarnoksięskiej” - osiągniętej za pomocą dziwnych rozwiązań harmonicznych, mieszających nastroje majorowe z minorowymi, a także dzięki fascynującej solówce Shortera, łączącej coś niemal agresywnego z liryzmem. Deluge atmosferycznie pozostaje w mniej więcej tych samych zagadkowych rejonach i niewiele mniejszą ma siłę oddziaływania, nie jest natomiast tak intensywne. House of Jade przypomina trochę ballady Coltrane’a na czele z Naimą. Odchodzi od niepokoju, wprowadza mocną atmosferę melancholii i jazzowego z ducha romantyzmu. Wspaniały jest temat, świetna też odprężona, głęboko emocjonalna solówka Shortera, leniwe tło sekcji rytmicznej tym razem z bardziej rzucającym się w uszy Workmanem, inteligentnie kontrapunktującym lidera. Mahjong obezwładnia harmoniczną inteligencją Shortera. Usnuty na prostej skali pentatonicznej temat pozwala rozwinąć saksofoniście ideę niewinnego piękna. Potem następują dwie świetne solówki, w których Tyner i Shorter penetrują harmonie w sposób zupełnie fascynujący, nie zapominając jednocześnie o sporej wymowie emocjonalnej i wspaniałej atmosferze. Do tego perkusja Jonesa, która po prostu każe tańczyć. Yes or No, prowadzone w szybszym tempie, cechuje się wyjątkową gęstością i intensywnością, wszyscy są jakby wytężeni do granic, aczkolwiek nie ma tu aż takiej atmosfery. Twelve More Bars to Go można potraktować jako odprężenie na wysokim poziomie po intensywnych przeżyciach pierwszych pięciu utworów.

Znakomity mariaż dwóch różnych światów (jeśli przyjąć, że świat Tynera i Jonesa zawiera się w świecie Coltrane’a). Przystanek obowiązkowy dla miłośników modalnych peregrynacji Trane’a z początku lat 60., ale myślę że w ogóle żaden miłośnik jazzu nie powinien sobie pozwolić na pominięcie Juju, to potężna muzyka i taka esencjonalnie jazzowa też.


8.5/10

Komentarze