Venom: "Welcome to Hell"

1981

Prostackie, monotonne i mocno żenujące, ale w sumie szczere i nawet przyjemne fragmentami granie. Brudne, ciężkie, garażowe brzmienie to główny atut tego albumu, drugim jest całkiem spora energia i rytmiczna chwytliwość. Ostatecznie to sprawa niemal pozamuzyczna, ale trochę ciężko uciec od zażenowania dziecinną satanistyczną otoczką, jeśli wyziera zewsząd - z okładki, z wyglądu zespołu, z nazw utworów, z tekstów, co najgorsze ze stylu wokalnego. Ciężko też parę razy nie zmrużyć oka przy jeszcze jednym heavymetalowym patataj, ale gdy trochę ograniczyć pracę mózgu, można się nieraz całkiem miło pobujać. 

Trzy utwory są nawet takie naprawdę w porządku. W Sons of Satan nawet niezłe rzeczy dzieją się z brudną, dysonansową gitarą, jest też urozmaicenie w postaci zmian rytmu i mocnego, noise'owego zakończenia. Wszystkie dźwięki włącznie z wokalem zlewają się w naprawdę przyjemną masę. W Welcome to Hell monotonia jest już problemem, ale trochę ten uroczy utwór nadrabia bardzo szczerą hardrockową energią. I jeszcze One Thousand Days in Sodom, utwór chyba najmocniej dający opór monotonii, z angażującymi zmianami rytmu, w miarę zróżnicowaną warstwą brzmieniową, całkiem przyjemną solówką gitarową.

Nie wiem, po co sobie tym zawracać głowę, ale wbrew pozorom nie jest to bardzo zła muzyka. Trzeba jej oddać co najmniej to, że jest autentycznie, szczerze brudna i mroczna (w brzmieniu, bo na pewno nie w beztroskim hardrockowym nastroju), a kicz tego albumu leży niemal wyłącznie w kwestiach niemuzycznych (zwykle u metalowców leży i tu, i tu).


5.0/10

Komentarze