Tim Buckley: "Lorca"

1970

Niedoceniana Lorca to jeden z najwyższych szczytów, na jakie wspiął się kiedykolwiek jakikolwiek muzyk z kręgów tzw. muzyki popularnej. Równie niedoceniany Tim Buckley, rozszerzając tu swoje wcześniejsze, nieśmiałe jeszcze nieco eksperymenty, zwyciężył na tak wielu polach, jak mało kto. Jak często mówię, najlepszą opcją dla muzyków, którzy nie mają wielkich zdolności kompozytorskich ani improwizatorskich, czyli dla prawie każdego muzyka niepowiązanego z jazzem i kręgami akademickimi, jest eksploracja brzmienia i atmosfery. Niektórzy to zrozumieli – Buckley też, ale stwierdził, że wcale nie trzeba na tym poprzestawać. Faktycznie dostarczył niezwykłego brzmienia – eksperymentując z różnymi konfiguracjami i technikami gry instrumentalistów swojego wąskiego, kameralnego zespołu, zdołał zaprezentować różnorodne krajobrazy dźwięków, od zimnych, wrogich, niepokojących i elektrycznych po ciepłe, spokojne, będące parafrazą folkowej kameralności. Faktycznie dostarczył jeszcze bardziej niezwykłej atmosfery, paralelnie do brzmienia zróżnicowanej – skrajnie psychodelicznej (naprawdę skrajnie; na szybko przychodzi mi do głowy tylko rówieśnik tego albumu, wielkie Bitches Brew), schizofrenicznej, mrocznej aż po oniryczną, realmagicznie sentymentalną, czułą; niemal zawsze emanującą potęgą samotności, niemal zawsze na granicy transcendencji.

Poza tym jednak zdarzyło mu się jeszcze coś bardzo rzadko spotykanego w szeroko pojętym popie  – stworzył naprawdę oryginalną formę muzyczną, która czerpie sporo z jazzu i na płaszczyźnie czysto logicznej może go przypominać, a która jednak promieniuje czymś zupełnie innym niż jazz. Szczególnie dwa pierwsze utwory na albumie, w pewnej mierze jeszcze czwarty, to rozwlekłe, powolne, zdające się nie mieć początku ani końca, quasi-folkowe jamy, bardzo swobodne i nieprzewidywalne, choć jednocześnie hipnotycznie monotonne (tak, da się to pogodzić – chodzi o to, że płyną sobie mniej więcej w jednym kierunku i jednym tempem, bez okularów zdają się niemal płaską plamą muzyczną (co tłumaczy niską popularność Buckleya – mało osób nosi rzeczone okulary), ale w subtelnościach ulegają ciągłym przekształceniom, urozmaiceniom, improwizacji). A więc duża swoboda, kreatywność, improwizatorstwo, ale też duża stabilność i powolność, której nawet bardzo spokojnym i wolnym jazzom zwykle brakuje (nie mówiąc o mało jazzowym brzmieniu i atmosferze).

Jeszcze tylko jeden wspólny mianownik dla tego albumu, zanim przejdę do poszczególnych utworów, które nie mniej wszak dzieli, niż łączy – caluteńka płyta to arcydzieło wokalu. Zastanawiam się, czy nie największe w dziejach. Buckley nie jest genialnym instrumentalistą, ale mimo to jest genialnym improwizatorem. Zaczynając od bluesa i składając mu ostatecznie najpiękniejszy z hołdów, tworzy zupełnie unikalną technikę śpiewu, opartą na ciągłych improwizacjach brzmieniowych, melodycznych, dynamicznych z jednej strony, a piorunująco silnych uczuciach z drugiej. Potężny, przeszywający, drążący, nieprzewidywalny, ale zawsze celny.

Tytułowa Lorca to najmocniejszy punkt albumu i jeden z najmocniejszych punktów całej muzyki popularnej, zarazem być może jej najbardziej psychodeliczny punkt. Utwór o zupełnie niesztampowej strukturze, anty-piosenkowej, bo rezygnujący w pewnym sensie z melodii (upiorne, schizofreniczne wycie Buckleya niczym blues w czarnym zwierciadle ma niejako funkcję melodyczną, ale zupełnie innego typu niż zazwyczaj, nie da się tego zanucić, jest to zbyt nieregularne, improwizatorskie i zbyt długo siedzące na jednym tonie). Niemal wszystko jest tutaj harmonią i brzmieniem. Główny filar stanowi paraliżująca, mroczna, psychodeliczna, upiorna, potępieńcza prawie progresja harmoniczna, prowadzona przez organy na spółkę z pianinem elektrycznym; to bardzo sugestywne "zmienne ostinato", zachowujące idealny balans pomiędzy paranoiczną powtarzalnością a ciekawymi przekształceniami. Filar drugi to fantastyczne, odrealnione brzmienie, niezwykle inteligentnie skonstruowane, bo za pomocą dość wąskiej palety względnie normalnych instrumentów. Takie a takie jednak ich zestawienie, a co nawet ważniejsze takie a takie ich zastosowanie (organy jak organy, natomiast gitara ma więcej funkcji rytmicznej niż melodycznej, przede wszystkim zaś staje się niepokojącym, lekko paranoicznym chrobotaniem; pianino elektryczne, instrument dość barwny, staje się tu bardzo mroczny i niejednostajny, brzmiąc bardzo różnie; o niesztampowym użyciu strun głosowych przez Buckleya nie ma potrzeby nawet mówić) dało efekt piorunujący, buchający ciężką, nokturnalną, niepokojącą atmosferą metafizycznej podróży do mrocznych zakątków własnej psychiki. Do tego jeszcze ciągłe improwizacje wokalne i klawiszowe, częste zaburzenia rytmu; utwór-przygoda, niekoniecznie wesoła, ale absolutnie hipnotyzująca.

Anonymous Proposition odpuszcza mroczną i ciężko psychodeliczną atmosferę, ale formalnie jest niemal równie fascynujące. To gigantyczny popis wokalnej improwizacji Buckleya, genialnie operującego tembrem, chromatyką i melodyką głosu, wrzucony na tło kuriozalnie zachowującej się sekcji "rytmicznej", nie zapewniającej liderowi twardego gruntu harmonicznego, lecz właściwie nieustannie i bardzo swobodnie improwizującej, jedynie w pewnych punktach (dosłownie punktach) stykającej się z wokalistą bardzo cienkimi nićmi harmonii. Jest tu całkiem niemało z free jazzu, choć efekt jest diametralnie inny niż zwykle we free jazzie: jest nim odkryty na nowo romantyczny sentymentalizm, w bardzo czystej i bezpretensjonalnej, nieomal transcendentnej formie, intymnej, nieoczywistej, opartej na grze emocjonalnych niuansów, najpiękniejszy zachód słońca w pigułce. To również zasługa bardzo ciekawego brzmienia, bardzo rozrzedzonego, przeszytego ciszą i przerwami, zupełnie odmiennego niż w pierwszym utworze. Podobnie nieco działa Driftin', przy czym instrumentaliści są mniej swobodni (acz ciągle niemało improwizują), rytm stabilny, brzmienie nie tak dziurawe (bardzo ciepłe za to, kojące i pulsujące). Nie zmienia się natomiast geniusz wokalny Buckleya, tutaj chyba najbardziej bezpośrednio emocjonalny, nieśpieszny i jakby wieczny, ale zdążający zaprezentować bardzo szeroką gamę tonów, kolorów, technik (profetyczne murmurando, przeszywająca wokaliza). Bardzo spokojna, powoli płynąca ballada, która mogłaby się nigdy nie skończyć.

I Had a Talk With My Woman to utwór dużo bardziej konserwatywny, z instrumentem rytmicznym i tradycyjnym użyciem gitary, aczkolwiek zachowujący sporą dawkę improwizacji i fascynujące właściwości głosu Buckleya, poza tym rozkosznie ciepły i pogodny, wręcz coś afirmujący. Nobody Walkin' to z kolei ostrzejsza, szybsza, dużo bardziej żywotna piosenka, radosna wariacja na temat bluesa, rządzona przez taneczny, synkopowany rytm, wreszcie mocniej wyeksponowaną gitarę, wciągające improwizacje na klawiszach i nade wszystko kolejny spektakularny popis Buckleya, który odnalazł się również w bardziej rozrywkowej, mniej zamyślonej i szybszej formie, w refrenie udowadniając, że potrafi budować świetne melodie również w bardziej tradycyjny sposób.

Jedyne, do czego jestem w stanie się tu przyczepić, to że Driftin' nie jest ostatnim utworem i że nie jest ten utwór dwa razy dłuższy.

Zupełnie mnie nie dziwi, że ten album nie zdobył sobie kultowego statusu wśród gremium odbiorców muzyki popularnej, jest na to dalece za subtelny i za dojrzały.


9.0/10

Komentarze

  1. Jakich jeszcze wokalistów cenisz sobie w stopniu podobnym co Buckleya?
    Co myślisz o wokalu Kapitana Beefhearta?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Drugim pytaniem odpowiedziałeś sobie na pierwsze ;) Tak na szybko poza Beefheartem i Buckleyem nie umiem wskazać nikogo, kogo rozważałbym w kategoriach najlepszego wokalisty wszech czasów.

      Usuń
    2. Ja bym jeszcze zaliczył Hammilla z Generatora.
      No, i jeszcze zostaje Klaus Blasquiz i Christian Vander z Magmy.
      Vander śpiewał mniej, ale chyba odpowiada za te wysokie wokale na końcu Mekanik Destruktiw Kömmandöh, i to w sumie wystarczy żeby go zaliczyć do ulubionych :)

      Usuń
    3. Myślę, że warto wrócić do tego tematu i zwrócić uwagę na wokalny geniusz Demetio Stratosa z włoskiego zespołu Area, gdzie wokalnie robił mistrzowską robotę.

      Usuń

Prześlij komentarz