Tim Buckley: "Happy Sad"

1969

Buckley jeszcze daleki od fascynujących awangardowych zapędów, które zaczną się na Lorce, ale już bardzo mocny. A i czy na pewno bez zapędów? To osobliwe, niemające prawie żadnych precedensów (nieco podobne formalnie, choć odmienne a atmosferze dzieło Van Morrisona wyprzedziło Happy Sad o ledwie dwa miesiące) połączenie bluesowej maniery wokalnej, folkowych z ducha piosenek, elementów psychodelii i nienachalnego chamber/cool jazzu, w dodatku zasiane na długich jak na 1968 rok kompozycjach o dość swobodnej, niesztampowej strukturze - jest to pewna nieagresywna awangarda. Poza ostatnią prostszą piosenką mamy tu same interesujące, luźne i jakby niewymuszone, niczym niezobowiązane wobec ścisłych ram utwory z urzekającymi melodiami i połączeniem wspaniałego, psychologicznego, ambitnego wokalu Buckleya z może nie fascynującym, ale oryginalnym i niezwykle przyjemnym brzmieniem instrumentalnym, wyróżniającym się dzięki zwłaszcza dzięki wibrafonowi i akustycznemu basowi. Nie tylko strukturę piosenek cechuje swoboda, nie tylko wokal jest wysoce improwizacyjny, ale i luz dostają też instrumentaliści - i to też nie w solówkach zaledwie (szczególnie interesujących w wykonaniu Buckleya na 12-strunowej gitarze), lecz i na jazzową modłę w zwyczajnej pracy rytmiczno-harmonicznej wspierającej przewodni głos. Można natomiast mówić wiele o formalnych elementach albumu, a w tym przypadku najważniejsze jest to, że składają się one na przepiękną, intymną, psychologiczną i momentami głęboko introspektywną (szczególnie w środku płyty) atmosferę, zgodnie z tytułem niejednolitą - raz jest to klimatyczna radość, innym razem klimatyczna melancholia, a w jednym przypadku coś ani jednoznacznie majorowego, ani minorowego. 

Strange Feelin’ to pewnego rodzaju odkurzenie bluesa, przywodzące nieco na myśl poprzez przewodni motyw cool jazz Miles Davisa (Freddie Freeloader się kłania) – wręcz wylewa się z niego bluesowa forma i częściowo atmosfera, jednak jest to blues bardzo osobliwy. Po wyrugowaniu pierwiastka smutku, a pozostawieniu co najwyżej lekkiej tęsknoty, Buckley skierował tę muzykę w stronę klimatycznego, kameralnego kwartetu o łagodnie jazzowym zabarwieniu. Hitem jest zgrabna aranżacja, ładne solówki i przede wszystkim zróżnicowany wokal – jak cały kawałek bardzo bluesowy, ale jednocześnie antybluesowy, bo elegancki, niezobowiązujący (co nie znaczy, że pozbawiony uczucia) i do pewnego stopnia gładki. Buzzin’ Fly to bardziej ekscytujący utwór, tętniący lekką i beztroską, ale potężnie intensywną folkową atmosferą. Rdzeń, jakim jest fascynująco swobodny, głęboki i potężny wokal Buckleya, obrośnięty zostaje przez otoczkę instrumentalną o improwizacyjnym charakterze, która zapewnia gęste brzmienie – łagodne, folkowe, akustyczne, ale zdające się szczelnie wypełniać każdą komórkę dźwięku. Jako najbardziej żywotny tu utwór jest też bardzo wciągający rytmicznie, mimo że rytm zaznaczony jest delikatnym instrumentem. Na tym kończy się beztroska i album wkracza w najciekawszą fazę. Love From Room 109 wyposażone jest już w klimat przepełniony melancholią i tęsknotą (zwłaszcza tą drugą), impresjonistyczny i oniryczny dzięki powolnemu tempu (a później zawieszeniu rytmu), sennym i odrealnionym dźwiękom wibrafonu, niespiesznemu, zamyślonemu, spoglądającemu w przeszłość wokalowi Buckleya i nałożonym na całość dźwiękowi fal morza rozbijających się o brzeg, w końcu tęsknym melodiom o folkowej proweniencji. Improwizacyjna otoczka instrumentalna nie jest tak spektakularna jak w poprzednim utworze, ale potrafi urzec. Dream Letter konsekwentnie podąża w tym kierunku, budując bardzo podobną atmosferę, z może nieco mniejszym naciskiem położonym na tęsknotę, a większym na oniryczność, również z zakurzonym akcentem folkowym; senny wokal snuje swoje senne historie, opatulony ściśle przez odrealnione dźwięki delikatnej gitary i wibrafonu. Melancholię przełamuje bluesowe Gypsy Woman, kawałek wyposażony w pewną wręcz erotyczną zadziorność i namiętność, zgrabną polirytmię i interesujący kontrapunkt pomiędzy Buckleyem na gitarze a Buckleyem na wokalu, wyjątkowo ekstrawertycznym i namiętnym. W obu profesjach lider prezentuje tu chyba najciekawszą grę na albumie. Album kończy się melancholijną, romantyczną piosenką o nieco prostszej już strukturze, ale bardzo ładną i subtelną.

Nie tylko podkład pod największe osiągnięcia Buckleya, ale i świetny album sam w sobie, no i uniwersalny - nikogo chyba nie skrzywdzi, a pod płaszczem skrajnej łagodności przemyca interesujące formy.


8.0/10

Komentarze