The Stooges: "Fun House"
Jak dość daleki od najlepszego, tak jest to być może najbardziej esencjonalnie rockowy album kiedykolwiek nagrany. Właśnie esencjonalny, nie reprezentatywny, bo prawie nigdzie nie znajdzie się takiej energii jak tutaj. Wyciąga esencję z muzyki rockowej, jest taki, jaki w założeniu miał być i poniekąd jest postrzegany cały gatunek, jest czymś w rodzaju urzeczywistnienia niedoścignionej czystej idei rocka. To znaczy czego? To znaczy przede wszystkim maksymalnie intensywnej energii, dzikości, rebelianckości, agresji, seksualności, nastawienia na gitary, wyraziście zaznaczony rytm, ostry wokal. Prymitywnych, ale robiących wrażenie i hipnotyzujących. Wydawałoby się, że nie tak trudno to osiągnąć, a jednak przytłaczająca większość rocka albo jest prymitywnie energiczna, albo robi wrażenie, albo nic z tych dwóch. Fun House ma jedno i drugie. Szczerze mówiąc, nie jestem w stanie tego w pełni wytłumaczyć, ale na pewno trzeba wskazać brudne i hałaśliwe brzmienie gitary, anarchistyczny i agresywny wokal Iggy'ego Popa, mocną synkopę w większości rytmów i sporą swobodę pozostawioną gitarze. Ciągle to jakoś mało jak na tak dobry efekt.
Już opener od pierwszych taktów mówi dosadnie, z czym mamy do czynienia. Prymitywistyczny, ale hipnotyzujący rytm i linia basowa, agresja, ostrość, ciężar brzmienia, stopniowo narastające gitary. Następnie jeszcze bardziej hipnotyczne Loose, oparte już w mniejszym stopniu na perkusji i basie, a na symultanicznym prowadzeniu dwóch linii gitar - szum gitarowy w lewym głośniku i hipnotyzujący, prowokujący, seksualny riff w prawym (później trochę się to miesza); do tego skrzeczący, przeciągły wokal pośrodku. T.V. Eye zachowuje z grubsza energetyczno-brzmieniowe walory całego albumu, ale trochę już przegina z monotonią. Nie przeszkadza tej muzyce wcale zwolnienie i uderzenie w bardziej sentymentalne tony - Dirt to jeden z dwóch najlepszych kawałków, zostawia więcej przestrzeni na esencjonalnie rockowe solówki gitarowe i zawiera jedne z najlepszych fraz wokalnych Iggy'ego na liście. 1970 wydaje mi się mniej energiczny, bardziej w stronę "standardowego" hard rocka, ratuje go dobra gitarowa solówka i wprowadzenie saksofonu. W końcu perełka największa - tytułowy utwór, czyli opętany Iggy Pop, uwięziony pomiędzy gitarą a saksofonem (śmiało i swobodnie sobie poczynającymi), pijany totalnie hipnotyzującym, synkopowanym rytmem. W końcu demoniczne, free jazz-rockowe zakończenie, co prawda bardziej prostackie niż dobry free jazz, ale nie mniej energiczne i ekspresyjne, godne pochwały.
8.0/10
Myślałeś może nad recenzją debiutu The Modern Lovers? To też bardzo zacny proto-punk :)
OdpowiedzUsuń