The Beach Boys: "Pet Sounds"
Strasznie lubię ten album, choć uważam za jeden z najbardziej przecenionych w historii. Albo jeszcze inaczej – za album, który wpędził wyjątkowo wielu ludzi w zbiorową psychozę, każąc im postąpić na tyle absurdalnie, żeby za nadrzędne kryterium oceny muzyki przyjąć rolę w rozwoju popu. Bo to co najmniej trzeba mu oddać z pełnymi honorami: to jeden z najważniejszych, to znaczy najbardziej wpływowych i co ważne pozytywnie wpływowych albumów w historii muzyki popularnej. Twierdzić, że przed Pet Sounds nie było wartościowej masówki, znaczy przede wszystkim tyle co nie znać Boba Dylana, natomiast nikt wcześniej nie zaprezentował tak rozlegle artystycznego podejścia do nagrywania piosenek dla ludu.
Przełomowość i wpływowość Pet Sounds wyraża się bardziej w zmianie podejścia niż w formalnych szczegółach. Wilson tym albumem wystosował apel do wszystkich muzyków piosenkowych, który streścić można w słowach: „zacznijcie się przykładać do tego, co robicie - w rozrywce też można wykazać trochę ambicji”. A nie streszczając: pokazał, że warto eksperymentować z brzmieniem i że można urozmaicać fakturę piosenek. Pokazał, że warto przełamywać sztampę i banał w warstwie harmonicznej. Pokazał, że album może być czymś więcej niż przypadkowym zbiorem piosenek, że ten zbiór może stanowić jedność zszytą jakimś szerszym zamysłem, nawet jeśli nie zszytą bardzo mocno. Że warto różnicować poszczególne utwory na płycie, zamiast rżnąć kilkanaście razy to samo. Że warto uciec od bezrefleksyjnego piosenkowego optymizmu i uderzyć w chociaż trochę głębsze i poważniejsze tony (i że nawet durnowaty zespół plażowych chłopców może to zrobić i wyjść na ludzi, w dodatku z naprawdę smacznym efektem). Pokazał, że można inspirować się ambitniejszymi obszarami muzyki, że nawet jeśli będzie to inspiracja bardzo delikatna, to przyniesie dobry efekt i podniesie subtelność.
Fetyszyzacja tego albumu jako genialnego dzieła, dzięki któremu mamy wszystko, a bez którego nie mielibyśmy nic, jest oczywiście niedorzeczna (nawet już przymykając oko na te Dylany). Chyba nikt sobie na serio nie myśli, że gdyby nie Brian Wilson, to długo jeszcze muzyka popularna nie miałaby do zaoferowania nic ciekawszego niż Bitelsi w boysbandowej stylistyce. Druga połowa dekady przyniosła zastępy kreatywnych muzyków, których brak Pet Sounds raczej by nie powstrzymał od rozkręcenia tej machiny. Może jednak być, że rozkręciłaby się nieco wolniej i w efekcie nie zaistniałby w ogóle któryś z zespołów, które dzisiaj uwielbiamy. Chef d’oeuvre Beach Boysów musiało być szczególnie ważnym katalizatorem w rozwoju rocka i popu psychodelicznego, bardzo fajnych kierunków, które przyniosły dużo dobrego i to w krótkim czasie po – kto wie, co by przepadło bez odpowiednio wczesnej inspiracji (i kto wie, czy nie mielibyśmy paru perełek więcej, gdyby Wilson urodził się wcześniej).
Tylko ile można chrzanić o historycznej roli albumu i uciekać od przyjrzenia mu się w oderwaniu od kontekstu. A tu już objawia mi się album, który potwornie lubię i jest naprawdę bardzo dobry, ale który w tych swoich progresywnych, artystycznych zapędach został bardzo szybko przez wiele innych przykryty (już nie mówiąc o tym, jakim marnym pyłem był w momencie swojego powstania przy dotychczasowym dorobku muzyki poważnej i jazzu). Ani to nie jest jakiś fakturalny majstersztyk, ani brzmienie nie obezwładnia, ani harmonie nie są nie wiadomo jak wyszukane, ani koncepcyjność Pet Sounds nie jest za mocna. Wszystkie te aspekty są tu na plus, bardzo bardzo na plus w świecie muzyki popularnej i ekstremalnie na plus w świecie muzyki popularnej w 1966 roku, ale przypisywać im pochodzenie od geniuszu i trąbić o absolucie można chyba tylko mając poważne braki w osłuchaniu, a już na pewno nie spędziwszy nawet godziny życia na refleksyjnym słuchaniu muzyki poważnej. W gruncie rzeczy najwięcej siły Pet Sounds budują w dalszym ciągu te walory, które wynikają ze świetnego zmysłu songwriterskiego Wilsona – obłędne melodie oraz bardzo błyskotliwe progresje i zmiany harmoniczne, natomiast działające nie tyle jako źródło jakiegoś wielkiego piękna i transcendencji same w sobie, co jako narzędzie do znakomitego panowania nad psychodelicznym nastrojem o posępnym uśmiechu i emanacją szczerych, słodko-gorzkich, niejednoznacznych, zróżnicowanych emocji, w powłoce zewnętrznej radosnych i optymistycznych, a w esencji zdecydowanie minorowych, momentami depresyjnych. W połączeniu ze wspomnianymi plusami daje to wyśmienicie przyjemne dzieło.
Jednym z najlepszych kawałków pozostaje uderzeniowy opener Wouldn’t It Be Nice, zawierający jedną z najbardziej zapadających w pamięć melodii wszech czasów, obdarzony hałaśliwą aranżacją i fantastycznym prowadzeniem harmonii dla uzyskania niebanalnego efektu emocjonalnego: wychodząc od ekstatycznej, energicznej radości (trwającej dosłownie sekundy) zjeżdżamy w rejony przejmującego sentymentu. You Still Believe in Me to psychodela uzyskana za pomocą silnych odniesień do muzyki barokowej, a więc rzecz nieprzeciętnie osobliwa; jeden z ciekawiej brzmiących utworów na albumie, szczególnie finał z fajnymi chwytami dynamicznymi i rytmicznymi imponuje. That’s Not Me rozrzedza nastrój, powracają w nim reminiscencje kalifornijskich plaży, ale oczywiście z subtelnymi akcentami minorowymi; harmonie mają w sobie coś onirycznego. Jeszcze bardziej oniryczne jest Don’t Talk z ładnym brzmieniowym crescendo i bardzo smacznym posępnym romantyzmem. Na pierwszej stronie płyty zwraca jeszcze uwagę Let’s Go Away for Awhile, instrumentalna miniaturka skąpana w cool jazzie, zgrabnie manipulująca napięciem za pomocą brzmienia i dynamiki. Druga strona rozpoczyna się najdonioślejszym, choć niekoniecznie najlepszym utworem zespołu, God Only Knows, w którym powracają echa baroku; dość wysublimowana melodycznie i harmonicznie piosenka, emanująca emocje może nie do przesady głębokie i złożone, ale jak na pop nawet imponujące, obleczona jeszcze w przyjemną aranżację. I Know There’s an Answer ze swoim brzmieniem jest jednym z ważniejszych ośrodków psychodelii i ma znakomitą melodię w refrenie. Za najlepszy utwór na liście uznaję Here Today, szczyt instynktu melodycznego i harmonicznego Wilsona, a raczej instynktu wspartego barokowymi inspiracjami. Cudownie ta piosenka zmierza od spokojnego wstępu do ekstatycznego, porywającego refrenu, narastając w każdym swoim aspekcie. I Just Wasn’t Made for This Times tworzy udany nastrój rozczarowania życiem i zawiera zgrabny kontrapunkt wokalny w refrenie. Album kończy się najbardziej bezpośrednio smutnym, a zarazem ładnie sennym Caroline, No, dość prostym jak na tę płytę, ale nastrojowo wybitnie udanym.
O, z jeszcze jednym jestem w stanie się mocno tu zgodzić: to do dziś jeden ze ściśle najlepszych albumów popu, w tym ścisłym jego rozumieniu.
7.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz