Television: "Marquee Moon"

1977

Ciekawe, że jeden z najbardziej wysublimowanych formalnie i emocjonalnie albumów jako-tako mainstreamowego rocka ma korzenie w punku, czyli muzyce z założenia będącej antytezą wysublimowania. Co jeszcze ciekawsze, to że tego punku ciągle tutaj trochę jest, a mimo to są to strasznie wysmakowane i głębokie emocjonalnie piosenki. Z jednej strony mamy tu potężną energię, wyraźną poświatę buntu i outsiderstwa, której mocno pomaga często łobuzerski, w uporządkowany sposób niechlujny wokal Toma Verlaine'a; mocno zaznaczony rytm i raczej bezkompromisowe gitarowe riffy. Z drugiej dużo więcej. Marquee Moon to przede wszystkim dwie rzeczy - gitary i intensywna wymowa emocjonalno-klimatyczna, w dodatku dość zróżnicowana. Verlaine i Lloyd czynią przepiękne rzeczy ze swoimi instrumentami i robią to bez najmniejszej dawki nachalnego, czczego wirtuozerstwa - nic tu nie jest przypadkowe, wszystko celowe i dopracowane: brzmienie, melodie i co tutaj jest koroną sukcesu całego albumu - wyśmienite jak na rock, niemal barokowe kontrapunkty, nie tylko między gitarami, ale też basem i wokalem. Dodajmy do tego bardzo mądre panowanie nad progresjami harmonicznymi i ciekawą, łamliwą rytmikę, a dostaniemy piękne zjawisko - rock bardzo progresywny i bardzo nienachalnie progresywny (a mianowicie aż tak, że nikt tego albumu tak nie określa).

Dopracowana i zróżnicowana forma pozwoliła na wypracowanie bardzo złożonej jak na rock, wyjątkowej, poetyckiej w wielkomiejski, współczesny sposób atmosfery i silnych emocji. Na paru utworach Television wyraża po prostu hedonistyczną radość z życia, ale gdzie indziej wchodzi na obszary egzystencjalne, magicznie sentymentalne, żeby nie powiedzieć metafizyczne. Zespół robi to z pokorą, ze świadomością, że nie jest w stanie się za takie tematy zabrać z potęgą wielkich kompozytorów, ale że też potrafi powiedzieć coś sensownego z własnej, rockowej perspektywy, dzięki czemu efekt jest bardzo szczery i bardzo smaczny. Album emocjonalnie jest bardzo barwny, od czystej radości potrafi przenieść do komnat weltszmercu, co czyni go pełnokrwistym jak prawdziwe życie. Unosi wielokrotnie na różne sposoby - czy jest to uniesienie radości w See No Evil, czy wspomnień w Venus, czy seksu we Friction, czy doświadczenia metafizycznego w Marquee Moon, czy cierpienia w Torn Curtain.

Już otwierające album See No Evil wjeżdża z połączeniem hedonistycznej, punkowej, energicznej radości z ciekawą formą – ciężkie riffy w lewym głośniku kontrowane arpeggiowanymi gitarowymi figurami w prawym, świetny kontrapunkt basu przez cały utwór, błyskotliwy zabieg zmiany rytmu i przyspieszenia tempa w refrenie dla spotęgowania radosnego wydźwięku. Venus to już łagodne wprowadzenie do metafizyki – utwór lekkostrawny, ale naprawdę fantastyczny; ciężko powiedzieć, czy bardziej imponują w nim chromy emocjonalne spod znaku pięknego, pogodnego sentymentu (pogodnego, ale jednak sentymentu), czy barokowa polifonia basu, wokalu i fenomenalnych melodii gitary. Friction może trochę odstawać od większości utworów tutaj, ale jest niezwykle imponujące, jak bardzo ocieka seksualnością; mocno synkopowany rytm, pociągające motywy i riffy gitarowe, seksualna progresja harmoniczna i obsceniczny wokal Verlaine’a tworzą niezwykle sugestywny przekaz.

Tytułowy utwór to jedna z najpiękniejszych rzeczy w historii rocka, metafizyczny hymn nocy, tajemnicy, bólu, piękna i niesamowitości istnienia. Wysublimowana formalnie suita, rozpoczynająca się od profetyczno-rozdzierającego, niezwykle ludzkiego wokalu Verlaine’a w towarzystwie mantrycznego motywu gitary, hipnotycznego rytmu i melodycznego basu, potem następuje przepyszne przejście z zagęszczoną perkusją i barokowymi podróżami gitary, które prowadzi do metafizycznego crescendo harmoniczno-dynamicznego. Cykl się powtarza jeszcze parę razy i doprowadza nas do fenomenalnej, spirytualnej solówki Verlaine’a, która jest jednym z nielicznych odpowiedników Coltrane’a w rocku, zaprawdę niesamowicie inteligentna i mądra.

Elevation to bezpośrednie, smutne, choć nie jednoznacznie negatywne emocje zapakowane w desperacki wokal, ciekawe asymetrie rytmiczne, wyraziste gitarowe crescendo w refrenie i bardzo ładną solówkę pod koniec. Błoga, choć nie do końca błoga kołysanka Guiding Light może nie być tak ekscytująca jak większość materiału, ale i tak świetne wyczucie dynamiczne i zdolność powiązania ze sobą z ogromną gracją dwóch zupełnie różnych fragmentów piosenki kolejny raz udowadnia klasę zespołu. Gdy wydaje się, że album już dogasa, na koniec zespół zrzuca majestatyczną, dostojną, pulsującą cierpieniem i smutkiem elegię, Torn Curtain pełne rozdzierających głosów wokalisty i gitar, przepięknych melodii, świetnych myków chromatycznych i jak zwykle wysmakowanych połączeń poszczególnych fragmentów  utworu.

Marquee Moon to wspaniałe nagranie, którego słucha się świetnie zarówno jeśli szuka się zadziornego, rytmicznego, mocno gitarowego rockowego grania, jak i wtedy, gdy słuchacz chciałby poza tym usłyszeć jeszcze coś ciekawego i klimatycznego. Piękny kompromis. Oczywiście nie jest to album bardzo równy, w połowie to szczyty gatunku, ale w połowie tylko bardzo dobry rock, ale ciężko znaleźć rockowy album, który tylko skakałby po szczytach.


9.0/10

Komentarze