Talking Heads: "Remain in Light"
Remain in Light to w pewnym sensie cudowne zrządzenie losu - zbieg co najmniej trzech różnych muzycznych światów, który doprowadził nie do kolizji, lecz do jednego z największych dzieł muzyki popularnej wszech czasów, przewyższającego mocno znaczną część lub nawet całość pozostałego dorobku wszystkich muzyków, którzy czynnie lub biernie się do powstania tego dzieła przyczynili. David Byrne i jego błyskotliwea grupa pełna kreatywności, dobrego smaku i poczucia rytmu, poprowadzona w eksperymentalnym kierunku i otoczona produkcyjną opieką przez mentora Briana Eno, natchniona afrykańskim duchem Feli Kutiego - tak w skrócie rzecz się przedstawia. Efektem jest jedyne w swoim rodzaju, zaskakująco spójne i dopasowane połączenie rockowej muzyki z okolic granicy new wave i post-punku oraz funku skręconego w stronę Afryki. Chodzi na tym albumie przede wszystkim o brzmienie, rytm i fakturę. Piosenki te nie są skomplikowane na poziomie harmonicznym ani melodycznym. Są natomiast imponujące i pociągające swoją polirytmią, nad którą udało się zachować nieskazitelne panowanie. Są bardzo zaawansowane jak na rock pod względem faktury - prowadzą jednocześnie (i robią to z bardzo dużym smakiem) kilka wyraźnie oddzielonych od siebie linii, pomijając już liczne instrumenty perkusyjne mamy tu gitary, klawisze, bas, dęciaki zapożyczone od Feli i wreszcie linie wokalne, często wielokrotne, przecinające się ze sobą. Są w końcu brzmieniowo urzekające - brzdękające, pointylistycznie traktowane gitary, wyeksponowany bas, zróżnicowane perkusjonalia i elektronika dają sporą gęstość.
Najmocniejsza kompozycja zostaje zaprezentowana na samym początku. Born Under Punches to spektakularna orgia polirytmii, zwielokrotnionych gitar, basu, trzech osobnych linii wokalnych (paranoiczne, na wpół mówione, a na wpół śpiewane frazy wypluwane przez Byrne'a kontra dwa skrajnie melodyjne plemienne chórki) i przypadkowych, ekscentrycznych dźwięków wkraczających w drugiej połowie albumu, niejako reminiscencji rocka psychodelicznego. Efekt jest potwornie hipnotyzujący, a jednocześnie ma pewną cząstkę spirytualną, przemyca atmosferę plemiennego święta prymitywnych kultur, jakkolwiek za pomocą ostrej trawestacji oczywiście. Końcówka, gdzie wszystkie trzy linie wokalne i oczywiście wszystkie instrumentalne nadają swoje frazy naraz, to fakturalne mistrzostwo, w muzyce popularnej bardzo rzadko spotykane. Crosseyed and Painless to utwór nieco prostszy, dużo lżejszy i mniej eklektyczny, czyściej rockowy, oparty w dużym stopniu na wciąż niełatwym rytmie, ale w jeszcze większym na pociągających riffach gitarowych i basowych, a także popisowym wokalu Byrne'a przecinanym melodyjnymi chórkami i przeciągłych elektronicznych dźwiękach. Znów wszystko jest do siebie nieskazitelnie dopasowane. The Great Curve to z kolei kawałek może najbardziej afrykański i funkowy, zwłaszcza gdyby nie zwrócić uwagi na dwie skądinąd bardzo udane solówki gitarowe. Jego fundamenty to demoniczna polirytmia, prosty i powtarzalny motyw basowy, niezbyt rockowe riffy gitarowe i subtelnie używane, afrobeatowe dęciaki. Na tym fundamencie budowane są spektakularne operacje wokalne, jeszcze lepsze nawet niż w pierwszym utworze. To kawałek ordynarnie hipnotyzujący rytmicznie, nieustępujący pierwszemu pod względem faktury, mniejszy jedynie o ten pierwiastek spirytualny. Powraca on w pewnym stopniu w dość kathartycznym refrenie Once in a Lifetime, celowo kontrastującym swoją plemienną melodyjnością z zawieszonymi, napiętymi, recytowanymi zwrotkami. Również ten utwór jest wyposażony w błyskotliwe połączenie poszczególnych linii instrumentalnych i jest kolejnym znakomitym kawałkiem. Houses in Motion trzeba nazwać wprost hołdem dla Feli Kutiego, pięknym hołdem. Funkowe rytmy, wyluzowanie tego utworu, wzięte bardzo bezpośrednio z muzyki Feli dęciaki, a nawet solówki dęte specjalisty od sztuki egzotycznych plemion Jona Hassella, w końcu spektakularny wokalnie refren, przypominający tak częste u Nigeryjczyka call-and-response między głównym wykonawcą a chórkiem.
Po pięciu znakomitych utworach album wyraźnie opada. Szczególnie Seen and Not Seen mogliby sobie podarować, natomiast Listening Wind, emocjonalna, smutna (niemal pogrzebowa) ballada, otoczona przez surrealistyczne dźwięki, i klimatyczny, medytacyjny, dronowy The Overload, w którym Eno musiał bardzo mocno zamoczyć palce, są ze wszech miar godne uwagi.
Z czymś takim w 1980 roku może było sobie ostrzyć zęby na wspaniałe lata osiemdziesiąte dla muzyki popularnej, niestety mocno ustąpiły poprzednim dwóm dekadom, a Remain in Light pozostało jej bardzo ścisłą czołówką albo nawet szczytem.
9.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz