Sun Ra: "The Magic City"

1966

A może to Sun Ra należy nazwać najbardziej awangardowym jazzmanem wszech czasów? Albumy takie jak ten mocno mnie w stronę tej myśli skłaniają. Wraz ze swą Arkestrą oddala się on tu od jazzowego idiomu i wyrywa z utartych konwencji nie tylko jazzowej, ale jakiejkolwiek muzyki, radykalniej niż Coleman, Ayler, Taylor, Coltrane i reszta. Wychodzimy od z grubsza jazzowego instrumentarium, poszczególne frazy wyjęte z kontekstu mogą brzmieć jazzowo, silne są wpływy czynnika improwizacyjnego, ale na tym właściwie konotacje się kończą. The Magic City bazuje na zupełnie odmiennej logice niż prawie cała muzyka; poszczególne dźwięki nie układają się w sensownie powiązany ciąg abstrakcyjnych elementów jak melodia, harmonia, rytm (nawet bardzo zdekonstruowane i dysonansowe), tylko w pewien surrealistyczny, lecz i mięsisty, niemal namacalny krajobraz dźwięków, tworzą świat rządzący się własnymi prawami, które trudno odkryć i zrozumieć. Poszczególne instrumenty nie zachowują się jak instrumenty, nie są narzędziami realizującymi muzyczne pomysły kompozytora lub improwizatora, dźwięk zostaje oderwany od swojego źródła i staje się raczej ćwierć-muzycznym bytem w przenikającej wszystko wielkiej myśli twórcy. Bardzo ciężko tę dziwność muzyki Sun Ra logicznie uchwycić, a jeszcze trudniej wyjaśnić słowami, natomiast na pewno zrozumiałe jest to, że efektem jest muzyka o niesamowitej atmosferze i sile przyciągania, wywołująca w umyśle odbiorcy oddźwięk naprawdę niepowtarzalny.

Choć uwagi powyższe tyczą się całego albumu, to objawia się to najsilniej w tytułowej kompozycji i też daje w niej najlepszy efekt. Rozwlekły utwór, który nigdzie się nie spieszy, wychodzi od ekscentrycznych, ale jeszcze nie szokujących dźwięków fortepianu, clavioline'u, zastępu instrumentów dętych i perkusyjnych, rzadko usianych, z ogromną ilością miejsca na ciszę, bardzo dziwnie się zachowujących, ale spokojnych. Brzmi to jak odgłosy natury albo miasta raczej niż logicznie pomyślana muzyka, tylko jest to natura czy miasto z innego świata. Stopniowo robi się coraz dziwniej i dziwniej i pętla psychodelii zaciska się aż do wybuchu kakofonii, dalekiej od standardowego brzmienia free jazzu, jeszcze bardziej zdeformowanej, jeszcze dzikszej, plemiennej, prymitywnej. To podróż, którą ciężko zapomnieć. The Shadow World to bardzo przyjemne i oryginalne ekspresyjne nawalanie, nie słabsze od nawalania z finalnej części pierwszego kawałka, ale już bez tej surrealistycznej atmosfery. Ostatnie dwie miniaturki z kolei, w których główną rolę odgrywają niebywale ekscentryczne perkusjonalia, są bardzo przyjemne, ciekawe i nie mniej dziwaczne od pierwszego utworu, ale brakuje im szerszego zamysłu.

Każdy miłośnik awangardowego podejścia do muzyki ma obowiązek przynajmniej zerknąć na Sun Ra z lat 60., a ten album to do tego być może najlepsze miejsce.


8.0/10

Komentarze