Sufjan Stevens: "Illinois"
Bardzo udany i bardzo nierówny album. Długie, koncepcyjne dzieło w hołdzie dla stanu Illinois, przebiegające przez rozmaite źródła inspiracji, utrzymane ściśle w nostalgicznej, słodko-gorzkiej emocjonalności typowej dla amerykańskiego indie, operujące na popowych strukturach, ale często je rozwijające, przesiąknięte wyraźnym autorskim zamysłem. Brzmiące jak efekt pracy rzeszy muzyków, a jednak będące dziełem, którego istotę zdefiniowała koncepcja i wykonanie jednego człowieka, multiinstrumentalisty z wykształceniem klasycznym, odpowiedzialnego (dzięki overdubbingowi) bezpośrednio za większość dźwięków na albumie. A jest ich bardzo wiele, przynajmniej na wielu utworach spotykamy szerokie, symfoniczne brzmienie, w którym nie sposób rozpoznać wszystkich instrumentów. Inspiracje muzyką poważną, co prawda tą lekką jej formą, bo minimalizmem Glassa i Reicha, ale za to inspiracje bardzo udane (rzadko kiedy instrumenty smyczkowe są w muzyce rozrywkowej wykorzystywane z równą subtelnością).
Trzy utwory, w tym zwłaszcza dwa, są naprawdę znakomite, stanowią kwintesencję progresywnego popu, łącząc w sobie wybitną lekkość i chwytliwość z odejściem od prostej piosenkowej struktury na rzecz ciekawszego podejścia do kompozycji, rytmu, melodii, harmonii i nade wszystko aranżacji.
Come On! Feel the Illinoise! to imponująca, elegancka suita ze smacznymi inspiracjami minimalizmem, która bardziej niż popową piosenkę przypomina jazz-rockowy jam. W pierwszej części zwrotki osadzone na hipnotycznym, multiinstrumentalno-chóralnym motywie zaczerpniętym wprost z kompozycji Glassa i Reicha, łamane są ekstatycznym refrenem, wykorzystującym błyskotliwy kontrapunkt motywu trąbki z linią wokalną. Całość scala bardzo hipnotyczny, mocno synkopowany rytm. Minimalistyczne tendencje widoczne są w harmonicznie angażującym przejściu z pierwszej do drugiej części, w której z subtelnym wykorzystaniem sekcji smyczkowej, doskonale kontrapunktującej proste motywy dęte, prezentowane jest jeszcze jedno oblicze ekstazy emocjonalnej Stevensa. Bogate, symfoniczne, multriinstrumentalne brzmienie i niełatwa do nazwania mieszanka nostalgii, głębokiej radości i uczucia skierowanego na inną osobę. Na podobnych emocjach bazuje Jacksonville, choć ma dużo większy udział radości. To utwór mistrzowski od strony faktury, z klasycznym wyczuciem wiążący co najmniej pięć linii melodycznych – gitary akustyczne, fortepian, wokal urzekający znakomitymi melodiami, radośnie pompatyczne dęciaki i kamień węgielny tej piosenki, jakim są instrumenty smyczkowe na czele z niesamowicie chwytliwym motywem przewodnim. Znów symfoniczne brzmienie, melodyczno-rytmiczna hipnotyczność i wyraziste, choć i dość subtelne emocje. W Chicago jest subtelności nieco mniej, zarówno w już dość bezpośrednio melancholijnych, nostalgicznych emocji, jak i w symfonicznych motywach smyczkowych i dętych, ale to trzeci świetny utwór z urzekającymi melodiami, dobrą fakturą i przekonującą otoczką emocjonalną, kontrastujący fragmenty intymne z chóralnymi uderzeniami.
Niestety żaden z pozostałych kilkunastu utworów nie zbliża się mocno poziomem do tych trzech, a nawet prawie żaden do takiej jakości nie pretenduje. Jedynym wyjątkiem jest The Tallest Man..., czwarty najambitniejszy utwór na albumie, jednak efekt nie jest już w nim aż tak dobry. Pozostałe piosenki dryfują od przyjemnych do bardzo przyjemnych, tworzą niezły klimat typowo amerykańskiej z ducha nostalgii, przywołujący przed oczy widoki rozległych pustych przestrzeni i osamotnienia we współczesnym świecie. Zdarzają się wśród nich rzeczy bardzo zgrabne, ale już nic wielkiego, a tu i ówdzie Stevens popada w przesadną ckliwość, nie wspominając o banalności formalnej. Stąd mam duży problem z tym albumem - po zakończeniu Chicago wiem, że już nic naprawdę mocarnego mnie nie czeka, a przecież do końca jeszcze jakieś czterdzieści minut. Grzech rozwlekłości/braku selekcji rzadko kiedy jest równie jawny.
7.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz