Stanley Kubrick: "Lśnienie"
1980
Co prawda "Lśnienie" nie jest dla mnie filmem genialnym, lecz Kubrick dokonał poprzez ten obraz czegoś nieomal genialnego. Bo choć obejrzałem parę horrorów lepszych, to wszystkie z nich były mocno niesztampowe i w sumie balansowały na granicy horroru i nie-horroru. Tutaj mamy (moim zdaniem) bardzo tradycyjne mimo wszystko podejście do gatunku. Jasne, jest pewne zaburzenie w tej całej historii, zmieszanie rzeczywistości z fikcją, ale jakoś tam ograniczone i nie na pierwszym planie, to nie jest fabularny chaos rodem z "Głowy do wycierania", to nie jest kino Polańskiego, w którym pytanie o realność wydarzeń jest fundamentem. Nie, tu przede wszystkim mamy powieść tzw. poczytnego pisarza Stephena Kinga, uciekanie przed wariatem z siekierą, rozkładające się ciała, morze krwi, demoniczne dziewczynki, wrzaski, straszne rzeczy wyskakujące znienacka bez ostrzeżenia i to dość często (czyli najbanalniejszą metodę straszenia, którą każdy może sobie urządzić we własnym domu). I Kubrick wziął to wszystko do kupy, z której to kupy inni reżyserzy prawie zawsze lepią żałosne gnioty, w najlepszym razie filmy przyzwoite, i stworzył bardzo wyrafinowany kawałek kina na wysokim poziomie artystycznym, praktycznie nie zahaczając nawet o kicz, a jednocześnie po prostu straszny i z wielkim potencjałem rozrywkowym. I w tym tkwi jego wielkość.
Parę aspektów się na to złożyło. Historia jest prosta i taka... klasyczna, że można w trakcie seansu zadać sobie pytanie: "czy ja nie powinienem na to wpaść?". Małżeństwo z dzieckiem przyjeżdża opiekować się przez parę miesięcy wielkim, odciętym od świata hotelem z makabryczną przeszłością i nadprzyrodzonymi zjawiskami, a pan mąż zaczyna dostawać stopniowej psychozy. Proste, ale jakie celne, w dodatku okraszone delikatnie refleksją nad złem czającym się w człowieku. Eleganckie, niemal dostojne zdjęcia, ślicznie wykorzystujące potencjał symetrii i korytarzy. Przy okazji świetna czołówka. Dalej - a właściwie to na samym początku - genialna rola wielkiego Nicholsona, który wydaje się tu urodzony tylko po to, żeby grać faceta ogarniętego morderczą psychozą (szkoda, że partnerująca mu Shelley Duvall jest strasznie wyblakła i jednostajna). Można by utworzyć małą galerię z różnych oblicz jego twarzy w tym filmie. No i w końcu, tuż za Nicholsonem, oprawa muzyczna. Po co silić się na oryginalną muzykę do filmu, kiedy Penderecki, Ligeti i Bartók (zwłaszcza Polak - a w ogóle, rany, co za trio!) dawno temu stworzyli już utwory proszące się o to, by wykorzystać je w horrorze?
Mam jednak dwa główne problemy z tym świetnym filmem. Po pierwsze, no właśnie - za dużo prostego horroru, za mało horroru atmosfery. Film bardzo zapada w pamięć, jest charakterystyczny, ale nie ma w pełni zadowalająco mocnego klimatu, za mało rzeczy dzieje się podskórnie. Druga sprawa to to, co zaobserwowałem już u Kubricka w "Mechanicznej pomarańczy" - sceny, w których nie dzieje się ani nie widać w sumie nic ciekawego, ewentualnie nic nowego. Są, trochę przeszkadzają i zaburzają rytm.
8.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz