Stanley Kubrick: "Barry Lyndon"

1975

Kubrick przeholował z długością - w drugiej części zdarzają się już fragmenty nieco mulące i można się znieczulić - ale poza tym to piękny film. Epicka, archetypiczna, aktualna w absolutnie każdych czasach cywilizowanego człowieka opowieść o wielkim wzlocie i wielkim upadku, wyrażająca odwieczny slogan: "jak trudno jest wspiąć się na szczyt, a jak łatwo runąć na dno", a jednocześnie studium deprawacji jednostki ludzkiej i ostatecznie wyraz marności ludzkiego życia na świetnie ujętej planszy epilogowej. Wszystko to jednak może się wydać jedynie pretekstem do niesamowitego popisu estetycznego, z którym w dorobku Kubricka równać może się tylko "Odyseja kosmiczna". Patrząc z jednej strony mamy tu genialną rekonstrukcję historyczną, jedną z najlepszych, najbardziej zamaszystych w historii kina, która potrafi doprawdy przenieść do XVII wieku - będąc eurofilem, ciężko tego filmu nie lubić. A z drugiej świetną kinematografię, przejawiającą się przede wszystkim w boskich kompozycjach kadrów, zaczerpniętych (ale nie skopiowanych) wprost z malarstwa, odkrywanych przez cudowne oddalenia. Stopniowo ukazują one totalne panowanie reżysera nad planami - nad rozmieszczeniem i pozami postaci, rekwizytów, budowli i przyrody, której mało który film złożył równy hołd.


8.0/10

Komentarze