Stanisław Lem: "Solaris"

1961

Czytałem tę książkę w permanentnym oszołomieniu tym, jak bardzo Lem zrobił wszystko dobrze, w jak głęboki las się zapuszczał, ani razu nie potykając. Zabrał się przecież za tyle zadań – zbudowania atmosfery Kosmosu, filozofowania o kwestiach najwyższych, przeprowadzenia interesującego wątku psychologicznego, rozsnucia wizji odległych układów planetarnych i technologii przyszłości, napisania dzieła na wysokim poziomie literackim, w końcu napisania powieści, którą będzie się dobrze czytać tak po prostu jako wciągającą fabułę. I zrobił tak bardzo, bardzo dobrze wszystko, no może prawie wszystko, co było do zrobienia. Podarowałbym sobie jedynie na jego miejscu dosłowność w ostatnim rozdziale, ale nie jest to wielkie uchybienie. 

Jeśli chodzi o atmosferę, Lem jako jeden z zaskakująco nielicznych artystów zrozumiał, że Kosmos to nie tylko piękno, ekstaza i orgia barw, nie tylko nawet tajemnica, ale jeszcze jedyny w swoim rodzaju lęk, który jest czymś dużo więcej niż strachem przed zagrożeniem życia. Przekazuje Lem wszystkie te czynniki z jednej strony za pomocą fantastycznych opisów zjawisk kosmicznych, a z drugiej za pomocą trafionych w punkt sytuacji fabularnych. Koncepcja planety Solaris, niepokojące tajemnice, z którymi główny bohater mierzy się zaraz po przybyciu na stację, motyw fantomów – już poza tym, że wciągająca fabuła, to przede wszystkim doskonała baza do usnucia wspomnianej atmosfery. Spotkałem się z tak dobrze atmosferą kosmiczną tylko dwa razy i to w innych dziedzinach sztuki – w wiadomym filmie Kubricka i na pierwszym solowym albumie Klausa Schulzego. „Solaris” na pewno wygrywa z tym drugim, być może z tym pierwszym. 

Autor zrozumiał też, że jeśli Kosmos, to kwestie filozoficzne; jedno z drugim jest nierozerwalnie zespolone. To tam jeszcze zrozumiało może wielu, ale Lem przede wszystkim nie sprzedaje smacznej i lekkostrawnej taniochy, lecz jest bardzo interesującym myślicielem. Rozumiem „Solaris” dwuwarstwowo – w obu warstwach wypada znakomicie. Ta bardziej powierzchowna to refleksja nad niemożnością zrozumienia Innego, wyjątkowo kreatywna i realistyczna projekcja sytuacji, w jakiej człowiek przemierzający Kosmos natyka się na istotę (potencjalnie o inteligencji znacząco przewyższającej ludzką), której nie jest w stanie pojąć, z którą nie może (i powoli uzmysławia sobie, że nigdy nie będzie mógł) nawiązać kontaktu ze względu na brak dostatecznych podobieństw materialnych i przede wszystkim – w jak najszerszym rozumieniu – intelektualnych, jaźniowych. Lem łączy to z adekwatną atmosferą przygnębienia i głębokiego niepokoju, bardziej przerażającego niż bezpośrednie przerażenia, faktem, że taka sytuacja w ogóle jest możliwa, w końcu frustracji. I rozpaczliwej nadziei, że może mimo wszystko kiedyś się uda. 

Druga warstwa polega na tym że przecież człowiek się na taką „istotę” poniekąd natknął i to dawno temu – po co szukać zagadek w odległych galaktykach, gdy już samo nasze istnienie jest nieprzeniknione i wydaje się niemożliwym do przeniknięcia. Jak mówiłem, Lem nie musiał na to w ostatnim rozdziale naprowadzać, byłoby trochę subtelniej, ale wciąż – imponująca jest ta szeroko zakrojona metafora planety Solaris jako Boga, absolutu czy tajemnicy istnienia wszechświata jako takiej, zaś zmagań ludzkości z nią – jako, no cóż, zmagań ludzkości z Bogiem lub tą tajemnicą. Weźmy chociażby opis historii solarystyki, który zdaje mi się jawną paralelą historii filozofii Zachodu, to znaczy historii tego, jak człowiek próbował zrozumieć kwestie metafizyczne na czele z kosmologicznymi i teologicznymi, jak próbował na wszystkie sposoby podchodzić do koncepcji Boga i do metafizycznej zagadki bytu, jak ewoluowały jego poglądy, jak w końcu zaczął tracić zainteresowanie z powodu milczenia wszechrzeczy, podejrzewać, że zagadka na zawsze pozostanie zagadką ze względu na niemożliwe do pokonania kiedykolwiek ograniczenie ludzkiego umysłu. Solaris wyraża więc, jak sądzę, między innymi paskudne położenie człowieka, który nie może pojąć istnienia i podejrzewa coraz silniej, że nigdy nie będzie mógł, choć być może niczego nie pragnie równie mocno. 

Motywy czysto filozoficzne to jedno, są jeszcze motywy filozoficzno-psychologiczne. Oto bowiem mamy człowieka, który nawet zagłębiony w otchłanie Kosmosu wciąż nie może pozbyć się swojego człowieczeństwa, to znaczy patrzenia na wszystko przez swój pryzmat – i tak dla głównego bohatera (i dwóch pozostałych zapewne) zetknięcie z Innym staje się przede wszystkim zetknięciem ze swoimi ludzkimi, ziemskimi demonami, uczuciami, wyrzutami sumienia. 

Powieść Lema jest fenomenalna również jako science fiction niefilozoficzne, stanowiące najzwyczajniej w świecie wizję Kosmosu i technologii przyszłości. Precyzja i logika opisów Lema – zarówno zjawisk kosmicznych, jak i urządzeń – prowadzi do dosadnej, podchodzącej pod wizjonerską wiarygodności. Zero taniochy, zero efekciarstwa, tylko efektowna, ale i mądra wyobraźnia. 

Na domiar tego wszystkiego język jest świetny. Lem nie tylko potrafi sobie jak mało kto wyobrażać kosmiczne fenomeny, ale też oddaje je ze sporem liryzmem (to wyczucie barw...) i nienachalnym mistycyzmem, zmuszając niejednokrotnie wyobraźnię czytelnika do rozciągania się do granic możliwości. Ale dobrze napisane są też fragmenty mniej kosmiczne, chociażby introspekcje głównego bohatera czy nawet dialogi. Nie jest to mistrzostwo ostateczne, bo choć niewiele lepszych piór poznałem, to jednak parę zdecydowanie lepszych owszem – brakuje mi tu odrobinę liryzmu i śmiałości. Jestem pewien na sto procent, że gdyby Lem był obdarzony talentem czysto literackim rzędu najwyższego, to w połączeniu z jego wizją i myślicielstwem zrodziłoby to powieść, którą nagrodziłbym najwyższą oceną bez najmniejszej sekundy zawahania, być może moją ulubioną. 

Rozważam, czy nie zacząć chodzić po bibliotekach w całym mieście i nie przenosić tej książki z działów fantastyki do literatury pięknej. Bo doprawdy, nie godzi się, by przebywała w takim towarzystwie, w jakim przebywa..


9.5/10

Komentarze