Sonny Rollins: "Saxophone Colossus"
Chyba najlepszy hard bopowy album wszech czasów. Błyszczy na wielu polach, przy czym najważniejsze dotyczą lidera i jego instrumentu. Raz - genialne solówki, pełne w równym stopniu umiejętności technicznych, co głębokiego uczucia wkładanego w każdą nutę. Rollins nie popisuje się, a stawia mocne emocjonalne stwierdzenia, co udaje mu się znakomicie i w przypadku emocji pozytywnych (St. Thomas, Moritat), i minorowych (You Don't Know What Love Is, Strode Road). Doskonałe panowanie nad dynamiką, wielka intuicja przy dyspozycji tonów niskich i wysokich oraz błyskotliwe, mózgowe dekonstrukcje melodii tematycznych, bardziej interesujące niż standardowe wówczas w jazzie improwizacje na akordach. Dwa - samo brzmienie saksofonu Rollinsa - równać się z nim będzie mogło dopiero brzmienie rozlicznych eksperymentatorów lat 60., Aylera, późnego Coltrane'a, Sandersa. Nie wydaje się zbyt transgresywne, ale w pewnym sensie jest. Aksamitne, gładkie, mruczące, ciepłe, a raczej gorące, a przy tym męskie, pewne siebie - przepotężne. Z tych dwóch powodów mało który album może poszczycić się równie trafnym tytułem - można dyskutować o tym, co stało się w następnej dekadzie, ale w latach 50. Rollins był największym gigantem saksofonu i nikt go nie pokonał aż do wyjścia poza bop.
Ale wielkie zdolności lidera musiały jeszcze paść na odpowiedni grunt, i padły. Znakomity jest dobór tego deszczowo-słonecznego repertuaru, z tylko jedną, ale wyśmienicie trafioną inspiracją z muzyki popularnej. Efekt to z jednej strony znakomite pole do popisu dla Rollinsa, a z drugiej niesamowity żar, jaki bije z tej muzyki, czy jest to żar radości, czy żar smutku. Hard bop miał być reakcją jazzmanów na falę zdystansowanego, spokojnego, chłodnego cool jazzu - skoro tak, to tym bardziej można traktować ten album jako szczytowe osiągnięcie nurtu, bo jest miażdżąco gorący, ekspresyjny, uczuciowy, rytmiczny (z połowicznym wyjątkiem w postaci Blue Seven) i moim zdaniem wciąga nosem cały dorobek niemodalnego cool. W końcu sekcja rytmiczna. O ile Doug Watkins i Tommy Flanagan robią tu głównie za nieskazitelnych rzemieślników, pozwalających wybić się liderowi (aczkolwiek eleganckie solówki Flanagana bardzo ładnie dopełniają saksofonowe), o tyle Max Roach, mentor Rollinsa, prowadzi tu własną kampanię pod tytułem "Drums Colossus". Jego panowanie nad nakładającymi się nierzadko na siebie rytmami jest mistrzowskie, jego gra interesująca nawet pod kątem brzmienia, a wisienką na torcie są dość często praktykowane między tymi dwoma panami dialogi z Rollinsem, wymiany niemalże takt za takt. Najważniejszy saksofonista i najważniejszy perkusista lat 50. w przyjacielskiej konkurencji - tak jest i przede wszystkim tak to brzmi.
St. Thomas bazuje na radosnym, lekkim, tanecznym temacie zainspirowanym melodią rodem z muzyki calypso. Adekwatnie radosna, pełna zabawy gra Rollinsa to połowa sukcesu - drugą jest Max Roach, który prowadzi egzotyczny, taneczny rytm i przełamuje utwór wyśmienitą solówką. Mimo pochodzenia środkowoamerykańskiego, a nie bluesowego, utwór można nazwać esencjonalnie hard bopowym z jego energią, pozytywnymi emocjami i nieposkromioną melodyjnością. You Don't Know What Love Is może być moją ulubioną jazzową balladą wszech czasów; Rollins zamienił popularną piosenkę w utwór niezwykle klimatyczny, nasączony raczej smutnymi emocjami, sentymentalny. Przyczynia się do tego nie tylko błyskotliwa i pełna emocjonalnego wyczucia dekonstrukcja melodii, ale też brzmienie saksofonu, które samo w sobie przemawia emocjami. Stroad Road to najmocniejszy kawałek na albumie, arcydzieło bopu, w którym Rollins wspina się na szczyty i techniki, i siły emocjonalnego wyrazu, poza tym prezentując bardzo udaną kompozycję i odbywając ekscytującą, zażartą wymianę zdań z Roachem. Moritat to bardzo trafiony pomysł przerobienia "Ballady o Mackiem Majchrze" Kurta Weilla na jazzową modłę - daje to odprężony, pogodny, luźny kawałek, ale z kolejnymi świetnymi solówkami. Blue Seven może być najbardziej interesującym utworem na albumie, mimo że nie robi największego wrażenia. Rollins oparł muzykę na prostym rytmicznie i harmonicznie bluesie, by zapewnić rzadko spotykaną w ówczesnym jazzie swobodę improwizacji na melodii. Poza możliwościami dogłębnej analizy (polecam osławiony tekst Gunthera Schullera - potrafi dać pojęcie, że hard bop to nieporównanie bardziej złożona sprawa niż tylko gorące rytmy i chwytliwe melodie) i świetnymi solówkami stworzył ten zabieg również niejednoznaczną, nieco tajemniczą atmosferę wyjętą żywcem z zadymionego jazzowego klubu.
Hard bop żył sobie jeszcze po tym albumie całkiem dostatnio przez ładną dekadę (i dobrze, bo miał jeszcze do powiedzenia dużo więcej niż powiedział do 1956 roku), ale żeby tworzyć lepszą muzykę niż ta tutaj, potrzebna już była rewolucja stylistyczna w stronę awangardy.
9.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz