Sergio Leone: "Dobry, zły i brzydki"
Tak znacznie przewyższający poprzednie dwie części trylogii dolarowej, że w jego obliczu ich istnienie jest mi drogie tylko o tyle, o ile przyczyniły się do powstania tego dzieła. Leone zrobił tu lepiej po prostu wszystko, co tylko mógł. "Dobry, zły i brzydki" to dużo więcej niż western, ale zacznijmy od tego, że już jako sam western nakrył czapką cały gatunek i chyba nakrywa do dziś. Mocarny klimat Dzikiego Zachodu, uzyskany za pomocą rozpasanej scenografii, doskonale dobranych scenerii, często ukazywanych w ogromnych planach, muzyki Ennio Morricone, która zdaje się bardziej westernowa niż muzyka z czasu akcji. Trio wyrazistych westernowych typów, każdy potężny na swój sposób, każdy archetypiczny, ale nie oklepany, każdy powołany do życia przez perfekcyjnie dobranego aktora, każdy będący innym obliczem gorączki złota. Sentenza - wzorcowe wcielenie bezpretensjonalnego, samoświadomego zła, okrucieństwa i wyrachowania; Tuco - podręcznikowy szelma, obślizgły rzezimieszek, również wyrachowany, ale w zupełnie inny sposób, niejednoznaczny moralnie, z iskrą przyzwoitości; Blondie - postać najciekawsza, tak pozytywna, jak pozytywnym można było być na Dzikim Zachodzie, daleki od bycia dobrym w powszechnym rozumieniu, nieodgadniony indywidualista, jak pozostali dwaj egoista, ale z zasadą "nie krzywdzić zanadto innych, dopóki naprawdę nie trzeba" (znakomita "minimalistyczna" rola Eastwooda); godna uwagi relacja między dwoma ostatnimi. Epickie sceny strzelanin ze spektakularnym montażem zadowolą również chyba każdego, aczkolwiek to akurat ten aspekt, któremu Peckinpahowi wychodził znacznie lepiej - Leone momentami brakuje wyważenia między realizmem a efektownością, przegina oczywiście w tę drugą stronę.
To wszystko to western - a poza tym mamy tu być może najlepszy film przygodowy wszech czasów, bo historia jest doprawdy epicka i może nie tyle wielowątkowa, co wieloetapowa, wciągająca i błyskotliwa w swej prostocie (tak by wyglądały filmy Davida Leana, gdyby miał dziesięć razy więcej polotu). W końcu to piękna, pełna obłędnego rozmachu rekonstrukcja historyczna obrazów z wojny secesyjnej - jeden etap podróży jest całkiem zgrabnym pacyfistycznym wyrazem.
Całość skąpana w może nie bardzo wysublimowanej i artystycznej, ale momentami zapierającej dech w piersiach kinematografii Leone, opartej na inteligentnym ruchu kamery, efektownym montażu, charakterystycznych zbliżeniach, urastających do roli narracyjnej i emocjonalnej, w końcu dopasowaniu dźwięku do obrazu. O ile może do ostatnich scen walory kinematograficzne są trochę rozrzedzone, o tyle to, co dzieje się na cmentarzu - Tuco biegający między grobami, starcie między trzema bohaterami (!) i zakończenie to jedne z najlepszych scen w historii kina.
8.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz