Santana: "Abraxas"

1970

Świetna i oryginalna rzecz. Santana i jego szeroki, kreatywny zespół zdołali tu połączyć kilka osobnych nurtów rocka, w tym także jazzującego, oraz liczne wstawki z tradycyjnej muzyki latynoskiej, by utworzyć album o wielu intensywnych brzmieniach, wielu riffach, melodiach i motywach do zakochania się od pierwszego wejrzenia, klimatyczny i lekko psychodeliczny, bardzo barwny, momentami fascynujący swoim eklektyzmem. Trochę blues rocka, troszkę psychodelii, niemało hard rocka, sporo jazz rocka, którego pierwiastek czyni tę muzyką przeważnie chociaż trochę interesującą i ambitną, a nie tylko przyjemną i barwną. No i mnóstwo latynizmu (motywy, instrumenty, rytmy, rytmy, rytmy), który został w to wszystko wpleciony na całego, ale i subtelnie, z wyczuciem, tak żeby wszystko pasowało. To być może clou sukcesu zespołu Santana - dobrze dopasowane połączenie dwóch światów niekoniecznie sobie bliskich. Nie można jeszcze zapomnieć o samym Carlosie, świetnym instrumentaliście, który gra tutaj na wysokim poziomie pod każdą postacią - czy oddaje się ostrym jazzowym improwizacjom, czy nieco mniej intensywnym improwizacjom "rockowym", czy jedynie paroma nutami tworzy klimatyczną aurę. Błyszczy najmocniej, ale poza nim w składzie zdają się egzystować sami co najmniej kompetentni muzycy, a niekiedy o interesujących umiejętnościach.

Singing Winds, Crying Beasts to bardzo przyjemny, pogodnie psychodeliczny instrumental, skąpany w niemal kosmicznych dźwiękach talerzy i dzwonków, napędzany powtarzalną linią basowo-rytmiczną, z sympatycznymi, choć bardzo delikatnymi solówkami - tworzy całkiem niezłą atmosferę. Przechodzi płynnie w Black Magic Woman i pozostawia tu po sobie brzmienie, natomiast jest to już bardziej energiczny kawałek, w którym dominującą rolę odgrywają intensywne perkusjonalia i znakomite solówki Santany, bardzo inteligentne, rodzące świetne melodie i atmosferę bez wirtuozerii, na dużym luzie; całość zachowuje w sobie coś uwodzącego. Również świetne solówki (nie tylko Santany) i świetne na tej samej zasadzie odnajdziemy w legendarnym Oye Como Va, archetypicznie latynoskim kawałku rockowym, niebywale pogodnym, odprężającym, rytmicznie po prostu rozkosznym, melodycznie kreatywnym, brzmieniowo gęstym i pulsującym. Doskonałe połączenie latynizmu i jazzującego rocka, może nie jest to muzyka geniuszu, ale zasługuje na swój kultowy status. Incident at Neshabur to jeszcze bardziej ujazzowiony, chyba najlepszy na albumie utwór o paru pięknych obliczach - rozpoczyna szybkim, intensywnym fragmentem z ciężkim, hardrockowym riffem i bogatym rytmem na pierwszym planie; następnie dostajemy solówkę organową i gitarową, w których nie gorzej od solistów spisuje się świetna sekcja rytmiczna, tworząc bardzo gęste brzmienie, pilnując ciekawej progresji akordów i zmiennego rytmu. Po tych bardzo intensywnych chwilach przychodzi rozkoszne, klimatyczne wyciszenie, w trakcie którego Santana gra dość sentymentalne melodie na tle uspokojonego zespołu. Jeszcze jedno przyspieszenie, jeszcze jedno zwolnienie i koniec suity. 

Druga strona albumu jest zdecydowanie słabsza, choć zawiera wyłącznie bardzo przyjemną i dobrą muzykę. Warto zwrócić uwagę zwłaszcza na Mother's Daughter, ostro zagranego blues rocka z bardzo pociągającą pracą basu, solidnymi riffami i fajnym wokalem oraz Samba Pa Ti, odprężony, ale i mocno sentymentalny kawałek ze świetną pracą Santany.

Słuchając tego klimatycznego, przyjemnego i miejscami całkiem ambitnego rocka bardzo żałuję, że kariera Santany potoczyła się tak jak się potoczyła. Gdyby jazz bardziej go skusił, zajmowałby dziś pewnie w moim panteonie miejsce tuż obok McLaughlina.


8.0/10

Komentarze