Sam Rivers: "Contours"

1967

Świetny album z pogranicza post-bopu i awangardy z gwiazdorską obsadą. Słuchając go pobieżnie, można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z dość mocno wygiętym, ale jeszcze zdecydowanie bopem, natomiast jakkolwiek jest to prawdę w przypadku ostatniego utworu, tak mamy tu bardzo silne, choć subtelne i zaserwowane łagodnie ciągoty awangardowe. Czasem widać to w kompozycjach, ale głównie w grze sekcji rytmicznej (enigmatyczny, oszczędny, często wycofujący się Hancock i prezentujący różnorodne, tylko niekiedy typowo bopowe techniki prowadzenia kontrabasu w fakturze utworu) i w swobodnych, co prawda dość przystępnych, ale skomplikowanych, prowadzonych na granicy atonalności solówkach Riversa i Hubbarda. Każdy członek zespołu jest w wysokiej formie, a mówimy wszak o samych bardzo dużych jazzmanach. W formie jest też Rivers jako kompozytor tematów. Szczególnie pierwsza połowa albumu błyszczy, będąc tą bardziej awangardową. 

Point of Many Returns to od początku do końca kawałek osnuty pewną niejednoznacznością harmoniczną, balansujący na granicy atonalności. Słychać to szczególnie po bardzo oszczędnej, raczej dekonstruującej niż konsolidującej harmoniczną spójność grze Hancocka, pląsającego bardzo subtelne i bardzo oszczędne, tajemnicze akordy. Niesztampowo zachowuje się też Ron Carter, przerywając rytm czy odrywając się od zadań harmonicznych. Joe Chambers wie doskonale, jak perkusja może wzmocnić emocjonalne momenty utworu. Kluczowe są jednak fantastyczne, intensywne emocjonalnie i bardzo zawiłe technicznie solówki Hubbarda, Hancocka i Riversa, splatające się pod koniec w niemal spirytualnym klimaksie. Nieco spokojniejsze Dance of the Tripedal utrzymane w rytmie walca już nie tylko niejasnymi harmoniami zwraca uwagę na swą odmienność od bopu, ale i ciekawą kompozycją - po temacie następuje znakomita solówka Riversa, bardzo swobodna, lawirująca od liryzmu do ostrości; następnie mamy rezygnację rytmu i swobodny duet Hubbarda z Carterem, który zmierza do połączenia się z saksofonem w krótkim, ale ekstatycznym fragmencie, przechodzącym w bardzo ciekawą kwestię Hancocka, który brzmi tam momentami jak gdyby był wyposażony w dodatkową rękę. Wychodząc ze spokoju i zdystansowania, potrafi ten kawałek zdobyć się na intensywne emocje. 

Euterpe jest już nastawione zupełnie nie na emocje, a na klimat, na bazie egzotycznego rytmu Chambersa z nieskończonym i ciekawie przekształcanym ostinato basowym snują się oszczędne, nieco mgliste solówki - bardzo ładny utwór, choć odstaje od poprzednich. Podobnie jest z Mellifluous Cacophony, który jest już czystym, wyluzowanym bopem bez żadnych aspiracji awangardowych.


8.0/10

Komentarze