Richard Linklater: "Przed wschodem słońca"

1995

Całkiem ładny, sympatyczny obraz, jakkolwiek to tylko sto minut oglądania, jak dwoje młodych i pięknych chodzi po Wiedniu i prowadzi raczej standardowe rozmowy świeżo zakochanych spod znaku filozofii codziennej, w dodatku sto minut mało interesujące wizualnie (wypadałoby więcej wydobyć z jednego z najpiękniejszych miast świata). Przez pierwsze kilka scen działa to jako bardzo dobry film rozrywkowy, potem formuła trochę się przejada. Całość balansuje na granicy banału, ale ostatecznie jej nie przekracza. Nie zbliża się natomiast do granic tandety, chociaż historia "dwoje ludzi poznaje się w pociągu, zakochuje i spędza ze sobą jeden wieczór w ładnym mieście" to niezły wabik na tandetę. Na czym ten film stoi, to bardzo dobre, bardzo naturalne aktorstwo, które wespół z naturalnymi dialogami stworzyło spory autentyzm (Julie Delpy minimalnie mnie drażniła, ale minimalnie).

Urósł trochę we mnie ten film po tym, jak obejrzałem jego dwie kontynuacje. W ich obliczu jawi się już nie jako romantyczna błahostka, a jako część mądrości życiowej, którą Linklater chce wyrazić; obraz pewnego etapu w życiu człowieka. Ta trylogia jest tak specyficznym zjawiskiem w historii kina, że nie będę się hamował przed lekkim podniesieniem oceny na podstawie... innych filmów, nakręconych odpowiednio dziewięć i osiemnaście lat później.


6.5/10

Komentarze