Richard Linklater: "Przed północą"
Od kilkunastu lat, mniej więcej od dwunastego roku życia, powtarzam wszystkim naokoło, że płodzenie potomstwa to obłęd i jedna z najgorszych rzeczy, jakie można sobie zrobić. Niestety praktycznie nikt nie chce mnie słuchać (jedyna osoba, która się ze mną jako-tako zgadza, była tego zdania już wcześniej), za co zapewne należałoby obarczyć winą mnie samego i moje wątpliwe zdolności oratorskie. Od dziś jednak, miast gadać, będę po prostu polecał ludziom ten film - jeśli subtelna antynatalistyczna sonata Linklatera danej osoby nie przekona do mojego stanowiska, to znaczy, że nie we mnie tkwi problem.
Podobnie jak z "Przed zachodem słońca", film jest zdecydowanie lepszy od pierwszego w serii. Poprzedni oglądało się lepiej - tutaj te kłótnie, które trochę za długo się ciągną, są jałowe i średnio ciekawe (czyż nie słyszeli czegoś takiego mnóstwo razy wszyscy, którzy wychowywali się z dwojgiem rodziców? Doprawdy miałem wrażenie, że tylekroć już to przerabiałem...), za to Linklater wyraża jeszcze mądrzejsze mądrości życiowe i czyni to subtelniej. Zwłaszcza ścisła końcówka jest mocna i moim zdaniem mimo pozornego optymizmu bardzo smutna, wręcz rozpaczliwie smutna, jak się nad nią zastanawiam (jeśli chodzi o akcenty optymistyczne, największym dla mnie jest ten, iż Julie Delpy jest tu zdecydowanie, ale to zdecydowanie seksowniejsza niż w poprzednich dwóch filmach; paradoksalnie jej bohaterka budzi we mnie coraz większą awersję)...
Nie wystawiam tym filmom zachwycających ocen, bo wielka sztuka to moim zdaniem zawsze musi być dużo więcej niż gadanie, obojętnie jak mądre by ono nie było (a bądźmy szczerzy, nawet w tej części nie jest to jakaś filozofia gigantów), a te obrazy to samo gadanie plus ładne lokacje, ale całość bardzo mi imponuje na jakiejś pozafilmowej, pozaartystycznej płaszczyźnie. I będę wyczekiwał kolejnej części z utęsknieniem, zwłaszcza że teraz mam już pewność, iż z Linklaterem epigoństwo jest niemożliwe, on zawsze wymyśli się na nowo.
6.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz