Ray Charles: "Ray Charles"

1957 (kompilacja utworów z lat 1953-56)

Muzykę Raya Charlesa, przynajmniej tę wczesną, ciężko nazwać dziś fascynującą, nawet z punktu widzenia słuchacza muzyki rozrywkowej. Jest bardzo prosta, bardzo schematyczna (nie licząc subtelności, wiadomo bardzo dokładnie, co się wydarzy za moment - właściwie po usłyszeniu kilkunastu pierwszych sekund można sobie dośpiewać całą resztę samemu). Ale po pierwsze trzeba jej oddać, że w swoich czasach musiała być odświeżającym rarytasem w świecie muzyki rozrywkowej, po drugie zauważyć niepodważalny wpływ na narodzenie się soulu, a po trzecie przyznać, że do dziś zachowała dużo ze swojej mocy, zdolności natychmiastowego przyklejania się do słuchacza i przede wszystkim atmosfery. Piękny, gorący i gładki głos Charlesa, przesiąknięcie bluesem, w wielu piosenkach bardzo ładny akompaniament, który wiele zawdzięcza jazzowi, no i tu i ówdzie właśnie spory klimat - im bardziej Charles ucieka od rhythm & bluesa w stronę soulu, im mniej mu się spieszy, tym większy.

Album ma dwa różne oblicza. Pierwsza strona, nakierowana właśnie na spokojniejszą, bardziej zamyśloną odmianę murzyńskiej muzyki, jest bardzo satysfakcjonująca i nie da się jej nie lubić. Świetne są szczególnie te trzy utwory, gdzie akompaniament, przede wszystkim samego Charlesa na fortepianie, najmocniej wysuwa się z szeregu - Sinner's Prayer z chyba najmocniej bluesowym duchem na albumie, Funny (But I Still Love You) z najdoskonalej brzmiącym wokalem i znakomitą, romantyczną atmosferą oraz Losing Hand - jedyny utwór z emocjami minorowymi, szczytowy pod względem klimatu. Druga strona zaczyna się świetnym Hallelujah I Love Her So, w którym Charlesowi udało się zawrzeć przepotężne uderzenie optymizmem, ale potem nadchodzi sześć zwyczajniejszych, raczej niesplamionych soulem utworów, które są wprawdzie przyjemne, ale ani ciekawe, ani już tak klimatyczne. Dla strony A naprawdę warto się jednak zapoznać z tym pół albumem, pół kompilacją.


6.5/10

Komentarze