Ramones: "Ramones"
Jest kilka rodzajów przyjemności płynących z obcowania z muzyką i w ogóle sztuką - mniej i bardziej bezpośrednich. Można czerpać z niej uczuciowo, intelektualnie, transcendentnie, dydaktycznie, czysto estetycznie, poprawiać sobie nastrój albo do niej potańczyć. Muzyka Ramones nie wzbudza uczuć; jest antyintelektualna; gdyby posiadała jaźń, prawdopodobnie nie słyszałaby nawet o takim słowie jak "transcendentny"; nie nauczy nikogo niczego, a w każdym razie niczego przydatnego; jest brzydka; poprawić nastrój pewnie może, ale jak dla mnie jej radość jest zbyt płytka, żeby zarazić; tańczenie do niej nie przyniesie raczej nic dobrego. Ale jest jeszcze jedna przyjemność w świecie kultury, bardzo niebezpośrednia - przyjemność historyczna i debiut Ramones nią dysponuje. Tak jak na przykład Epos o Gilgameszu czy Wyjście pracowników z fabryki.
Ten zbiór niepoważnych, harmonicznie prymitywnych, melodycznie banalnych, rytmicznie nieciekawych, emocjonalnie żadnych, estetycznie wątpliwych i rażąco powtarzalnych piosenek czy wręcz przyśpiewek do taniego piwa jest jednym z najbardziej wpływowych albumów w historii muzyki rozrywkowej, czy się to komuś podoba czy nie, a ma prawo się nie podobać (ja mogę z tym żyć, bo po pierwsze muzyka rozrywkowa to dla mnie uroczy dodatek do muzyki artystycznej, a po drugie Ramones przy okazji zainspirowania tysięcy zespołów koszmarnych zapewne jakimiś kanałami i za pomocą pośredników mieli wpływ na twórczość niektórych zespołów dobrych czy i świetnych). Wpływowych nie tylko dla muzyki rozrywkowej, ale dla kultury, której punk jest niezmywalnym - stety lub niestety - elementem historycznym.
Debiut Ramones pozwala się w tym elemencie zanurzyć jak żaden inny album i jest to dla mnie swoista przyjemność. Oddaje atmosferę subkultury bardzo szczerze i sugestywnie, mimo że wyprzedził to co oddawał. Poza tym nie będę udawał, że większość tych piosenek mi jakoś bardzo przeszkadza - są płytkie i brzydkie, ale są też bezpretensjonalne, niekłamanie energiczne, a brzmienie jest wręcz całkiem miłe, mimo że nie jest efektem jakichś przemyślanych założeń, raczej tak wyszło; są właściwie nawet chwytliwe. Przydarzyło się muzyce dużo rzeczy, które zasługują na większą odrazę.
Piosenki te faktycznie są żenująco powtarzalne, ale ich jakość powtarzalna wcale nie jest. Jest parę naprawdę śmieciowych już hitów, jest jednak i parę bardzo energicznych, melodyjnych, wpadających w ucho kawałków jak Blitzkrieg Bop, I Don't Wanna Go Down To the Basement, Havana Affair czy Let's Dance. Potupałem nogą.
6.0/10
O ile na ogół mam mniejsze wymagania przy ocenianiu muzyki od Twoich, tak ten album (i zespół) zdecydowanie oceniam surowiej. Zgodziłbym się z recenzją, gdyby traktowała o Sex Pistols albo Dead Kennedys, które rzeczywiście sprawdzają się jako muzyka do potupania nogą, ale Ramones to w moich uszach nieporównywalnie niższy poziom. Toż to jest rockowe disco polo (choć na taki tytuł może bardziej “zasługuje” glam metal). Obrzydliwie prostackie melodie, bełkotliwe i fałszujące partie wokalne, żenujące teksty (wiem, że na teksty to prawie zawsze nie ma co patrzeć w muzyce, ale kiedy są tak prostackie, jak ten o wąchaniu kleju albo składają się z 2 wersów to jednak budzi to niesmak), muzycy brzmiący, jakby pierwszy raz grali na swoich instrumentach (i z tego, co wiem to praktycznie tak było), zły smak wyzierający zewsząd (dla mnie ta muzyka brzmi jak zapowiedź pop punku). Jego wpływ na muzykę jest niezaprzeczalny, ale ja należę do tych, którym się to nie podoba i uważam, że jego sukces zmienił muzykę na gorsze – porównanie ilości wartościowej mainstreamowej muzyki wydawanej przed i po 1976 wypada niemalże druzgocząco i trudno mi nie obwiniać o to częściowo Ramąsów jako tych, którzy przetarli szlaki.
OdpowiedzUsuńNie wiem, czy znasz stronę Pablo’s Reviews. Autor pisze tam równie ciekawie o muzyce, co Ty i w tym przypadku akurat bliżej mi do jego opinii: https://pablosreviews.blogspot.com/2017/01/ramones-1976.html (chociaż tam krytyka jest może trochę przesadzona).