Radiohead: "The Bends"
Znaczny progres poczyniła ta grupa jak na ledwie dwa lata przerwy w nagrywaniu. Efekty są widoczne na prawie każdym polu. Co prawda kompozycyjnie utwory z The Bends to dalej tylko dość proste rockowe piosenki, czasem nieznacznie urozmaicone, ale na pewno ładniejsze melodycznie i harmonicznie niż na debiucie. W ogóle jeśli chodzi o kompozycje, trzeba zauważyć, że prawie każda piosenka polega na budowaniu i erupcji klimaksów, na konsekwentnym zmierzaniu w stronę szczytu emocjonalnego, uzyskiwanego na rozmaite sposoby – subtelna zmiana dynamiczna, chromatyczna, rytmiczna czy nieznaczne przekształcenie melodii pozwalają często w bardzo zręczny sposób osiągnąć spotęgowanie emocji. Poza tym, co bardzo ważne, Radiogłowi całkowicie odmienili szatę emocjonalną - dalej są to emocje młodzieńcze, ale już nie gimnazjalne. Wysubtelnienie postępuje w szybkim tempie; co prawda jeszcze mi tu subtelności brakuje, ale w wyrażaniu buntu, złości i młodzieńczej słodko-gorzkiej pasji Yorke i spółka są naprawdę mocni, nie opanowali jeszcze tylko za dobrze smutku. Zespół zdążył też już wypracować oryginalne brzmienie, wyrosłe z inspiracji paroma starszymi zespołami rocka alternatywnego, ale własne i świetne gdzieniegdzie.
Nigdy tak nie było, lecz dziś Planet Telex wydaje mi się oczywistym maksimum albumu (znamienne, że powstał najpóźniej). To prawdziwa perełka brzmienia oraz wyrazu pasji przechodzącej w ekstazę, niepozbawioną psychodelii. Roztrzęsione, niestabilne, rozchodzące się na wszystkie strony gitary i klawisze połączone z mocno synkopowaną perkusją i nieco ukrytym, ale świdrującym basem oraz obłąkanym, eterycznym, a jednocześnie pełnym pasji wokalem – doskonale mi to robi w uszy i sprawia, że prosta piosenkowa struktura nie ma znaczenia. Tytułowy kawałek to też jeden z mocniejszych, choć brzmienie nie jest już tu może tak ciekawe, jest bardziej bezpośrednie, ale też strasznie przyjemne. Utwór bardzo młodzieńczy, pełny typowej dla młodości energii, pasji i płynnego przechodzenia z radości w melancholię. Ładne melodie, znowu wkręcający bas; coś bym tu pozmieniał, ale jest bardzo dobry. High and Dry, utwór nagrany (na szczęście) grubo ponad rok przed wszystkimi pozostałymi, to już niestety schematyczna, dość miałka poprockowa piosenka, ino solidnie wykonana i z całkiem ładną melodią. Wciąż przyjemna, ale już nieciekawa zupełnie. Emocje Fake Plastic Trees kiedyś dużo mocniej do mnie przemawiały, dziś zdają mi się nieco przesadzone, natomiast doceniam ochoczo to brzmieniowo-emocjonalne crescendo, świetnie panujące nad napięciem i z ładną aranżacją, między innymi ze smacznymi jak na muzykę popularną wstawkami smyczkowymi. Refren Bones to potężny zastrzyk emocji, którego pozazdrościliby liczni hardrockowcy. Coraz mocniej popadający w zatracenie wokal Yorke’a i coraz mocniejsze gitary, trafiona melodia, ładnie wyeksponowany bas w zwrotkach. (Nice Dream) stoi na pięknej melodii i nienagannej aranżacji, przeplatającej rozmaite instrumenty (znów bardzo ładna wstawka smyczkowa). Bardzo przekonujące emocje i atmosfera, które psuje mi trochę nagła zmiana modalna pod koniec utworu. Grunge’owe, niemal metalowe Just jest znakomite w wyrażaniu nieskrępowanego, młodzieńczego buntu i wściekłości. Wbrew mocy gitar najlepszy jest tu chyba wyjątkowo ekspresyjny Yorke. My Iron Lung to usypianie czujności ładnymi melodiami i stosunkowo delikatnymi gitarami przed wystrzałami chyba szczytowej energii na albumie, zawartej w dzikich, brudnych, ciężkich refrenach. Bullet Proof... I Wish I Was ratuje przyjemne, atmosferyczne brzmienie, bo melodycznie i zwłaszcza emocjonalnie nie jest to bardzo trafiony utwór, dość nudnawy. Black Star to dość prosta, ale bardzo sprawna rockowa piosenka z emocjonalnym refrenem – bardzo fajne, choć na tym albumie się nie wyróżnia właściwie niczym. Niemal koszmarkowate Sulk to plama na płycie, przenosi mnie natychmiastowo do Pablo Honey i to wcale nie do tych jego lepszych rejonów. Mdła melodia i mdłe, płytkie emocje, nic ciekawego na innych obszarach. Street Spirit to utwór opok openera najbardziej patrzący wprzód, zapowiadający przyszłość zespołu. Pozbywa się młodzieńczych problemów emocjonalnych i zmierza raczej w kierunku melancholii i neurozy człowieka końca XX wieku, jaką Yorke będzie chciał uchwycić na następnych albumach. Utwór może odrobinę monotonny z tym swoim arpeggio, ale mocny melodycznie, z wielkim smakiem zaaranżowany, no i chyba najgłębszy ze wszystkich.
No nie jest to bardzo wyrafinowana muzyka (choć jak na popowy bądź co bądź rock całkiem całkiem), natomiast bardzo przyjemna, z wyrazistymi, szczerymi emocjami i mimo rozlicznych pobrzmiewających tu i tam wpływów oryginalna, niedługo potem zaś zrobi się oryginalna pełną gębą. Wolę każde lub prawie każde późniejsze wydanie RH, jednak w ogóle mało chyba jest w muzyce równie udanych manifestów młodości.
7.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz