Quentin Tarantino: "Pulp Fiction"
Styl, który Tarantino zdołał wypracować w początkach swojej kariery, a który później odbiegł w stronę karykatury samego siebie, nie jest moim ulubionym, ale jest cudownie wyrazisty, odrębny, nie do podrobienia. W "Pulp Fiction" zaś objawia się on pod najpiękniejszą, najbarwniejszą, najbardziej dopracowaną maską ze wszystkich filmów tego trochę zbyt sławnego reżysera. Bynajmniej nie bez przerwy, ale przez długi czas estetyka jest bardzo lub wybitnie zajmująca, a dialogi to czysty ubaw. Fundamentalne są wyraziste, ale nie przerysowane jeszcze postacie i bardzo dobre aktorstwo wyciśnięte przez Tarantino z niespecjalnie wybitnych aktorów. Udany zabieg zaburzonej chronologii, klimatyczna ścieżka dźwiękowa, sceny, które nie bez powodu stały się kultowymi (szkoda, że najlepsze - czyli moim zdaniem rozdział z Mią i Vincentem - dość szybko mamy już za sobą), w końcu odwołania do historii kina. Problem z tym filmem jest taki, że jest czystym stylem, nie posiada prawie w ogóle substancji, albo jak kto woli - posiada substancję na poziomie kina popcornowego. Ale byłoby to w porządku, gdyby styl nigdy nie zwalniał - a czasem jednak zwalnia i wtedy robi się zwyczajnie nudno i bezbarwnie. Są tu elementy wybitne, przez co jego pozycja w rankingach (zwłaszcza w tutejszym rankingu) mnie nie szokuje, ale gdy widzę go na pierwszym miejscu, to czuję, jak coś godzi w moją wizję sztuki zwanej filmem.
7.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz