Quentin Tarantino: "Django"
Dziki Zachód to zdecydowanie lepszy grunt na aplikację komiksowego, kiczowatego stylu Tarantino z XXI wieku niż druga wojna światowa. "Django" to kino dziecinne i stojące na styku z kinem popcornowym, ale jako takie zaskakująco dobre, wręcz świetne. Oczywiście, jest tu pełno tanich, efekciarskich chwytów scenopisarskich rodem z najpodlejszej masówki; oczywiście, absolutnie wszystkie postacie są skrajnie jednowymiarowe, wręcz kreskówkowe (aczkolwiek przyznam, że to kreskówka bardzo sympatyczna w przeciwieństwie do ociężałego komiksu "Bękarty wojny"); oczywiście, kamera Tarantino spogląda na jeden z najmniej szczerych i klimatycznych Dzikich Zachodów w historii kina; oczywiście musieliśmy dostać przydługą sieczkę godną ziewnięcia; oczywiście reżyser powtarza się tak bardzo, że bardziej nie może, a jednocześnie zaprzepaszcza szansę na powtórzenie mocy najlepszej sceny z "Bękartów...", niszcząc suspens idiotycznie niepotrzebną sceną rozmowy DiCaprio z Jacksonem. Jako historia miłosna czy broń boże refleksja na temat rasizmu południa USA jest to wręcz arcyżenujące dzieło. Tym razem jednak scenariusz wyszedł piekielnie wciągający (mimo że triumf Django staje się oczywisty w chwili, w której go poznajemy), w dialogach nie ma tu cienia starego Quentina T., ale korzystnie wypadło zrezygnowanie z silenia się na zmyślność jak w poprzednim filmie, niektóre lokacje - choć zawsze zawiewa sztucznością - są całkiem miłe dla oka, dialog ze spaghetti westernami jest na swój sposób sensowny, no i w końcu to chyba po "Wściekłych psach" najlepszy film reżysera, jeśli chodzi o aktorstwo - Waltz i DiCaprio może nie mieli roli zbyt trudnych, ale grają tak dobrze, że wręcz uwypuklają swoje płaskie charaktery.
Naprawdę lubię ten film, może nawet na tyle, żeby kiedyś obejrzeć "Nienawistną ósemkę", mimo że mdli mnie na myśl o dorobku Tarantino z pierwszej dekady XXI wieku.
6.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz