Prodigy: "The Fat of the Land"
Całkiem przyjemny dance o bardzo ciężkim brzmieniu. Jak większość dance'u sens istnienia tego albumu jest dla mnie w dużej mierze zagadką, ale trzeba mu coś oddać - brzmienie nie udaje ciężkości, istotnie jest ciężkie i jako takie w pewnym stopniu interesujące. Mocne nastawienie na bardzo wyeksponowaną perkusję i bardzo niskie basy sprawia, że wychodzi nawet osobliwe połączenie skrajnej rozrywkowości, imprezowości, taneczności, komercyjności - z pewnym pierwiastkiem obskury, ascetyczności, nawet mroku (schlebiam wyłącznie czystemu brzmieniu, bo "hardcorowy" imidż emocjonalny jest dość infantylny). W parę schematów rytmiczno-basowych można się bardzo wciągnąć, poza tym nie ma tu kawałków jawnie złych, niesmacznych, prawie wszystkie są miłe co najmniej jako tło. Obskura staje się jednak również największym kagańcem tego albumu - ile można słuchać prostych ciężkich bitów bez ciekawszych melodii czy urozmaicenia brzmieniowego. Niedługo, więc zbawieniem są tu te kawałki, gdzie coś tam się dzieje poza tym, szczególnie naprawdę bardzo dobry opener Smack My Bitch Up z bardzo pociągającym elektronicznym motywem melodycznym.
Każdy kolejny utwór obnaża ograniczenie tej muzyki, a długość całego albumu jeszcze pogarsza sprawę - przy najszczerszych chęciach nie jestem w stanie nie rozluźnić swojej uwagi koło półmetka i nie zacząć zajmować się czymś dodatkowym. Monotonia - nie tyle poszczególnych piosenek samych w sobie, ale monotonia i prostota koncepcji, a także klimatyczna i emocjonalna sterylność nie pozwalają nie wrzucić tego mocniej lub słabiej w tło po dość krótkim czasie. Siła tego albumu, z początku naprawdę niemała, topnieje z każdą minutą - i sam już nie mogę obiecać, że pierwszy utwór oceniam najlepiej, bo jest najlepszy; możliwe że tylko dlatego, że jest pierwszy. Jako że żaden nie jest godny peanów, to nie ma to być może takiego znaczenia.
6.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz