Pixies: "Surfer Rosa"
Bardzo ładna i przyjemna rzecz, przy której można się na chwilę znów poczuć nastolatkiem. Słowo-klucz do tego albumu to oczywiście energia - młodzieńcza, wprost nastoletnia, bezrefleksyjna energia, trochę na granicy wrzasku maniaka, przekuwana czasem w agresję, ale taką, która nikomu większej krzywdy ostatecznie nie wyrządzi. Energia ładna i na swój sposób liryczna, no i niepodważalnie mocna, wiarygodna. Pixies nie mają ani jednego wybitnego instrumentalisty, nie mają wysublimowanych kompozycji ani szalenie oryginalnego brzmienia (chyba że w swoich czasach). Są sumą paru małych dobrych pomysłów i rebelianckiej swobody, które czynią ich jednak dość wyjątkowym zespołem. Proste piosenki zagrane w mało odkrywczy technicznie sposób na standardowych rockowych instrumentach, a jednak nie - jednak coś więcej. Myślę, że tu chodzi przede wszystkim o nieustanne kontrasty i przeciwstawne style zamieniające się miejscami nawet co parę sekund. Noise'owe, trzeszczące riffy i ostra perkusja kontra romantyczne gitarowe motywy i ciepłe harmonie, drący mordę nastolatek Frank Black kontra anielski, kojący wokal Kim Deal, hałas kontra cisza, ściśnięte brzmienie wszystkich instrumentów naraz kontra pojedynczy instrument na tle ogromnej przestrzeni, surowość kontra ciepło (dość specyficzne, ale jednak).
Jeden z najfajniejszych momentów następuje już w openerze Bone Machine - to melodyjny zaśpiew na tle chwytliwego riffu Joeya Santiago; utwór jest również jednym z najciekawiej operującym kontrastami ciszy i hałasu. Następny to działający na podobnych zasadach refren następnego Break My Body - jeszcze lepsze melodie i ciekawsze rzeczy dziejące się z gitarą. Gigantic to jeden z najbardziej rozbudowanych utworów - przeplata delikatne, romantyczne fragmenty z hałaśliwym, ale również na swój sposób romantycznym refrenem, całość ma sporą moc emocjonalną, która jeszcze podkreśla standardową energię. Świetne River Euphrates urzeka różnorodnością wokalu, ładnymi melodiami, niezłą gitarą, atmosferą radości i relaksu rodem z lat młodzieńczych. Where Is My Mind to dla mnie bez wątpienia szczyt albumu - przewodni temat gitarowy jest fantastycznie chwytliwy, na tle psychodelicznej wokalizy brzmi po prostu pięknie, a z perkusją, basem i deklamacyjnym wokalem Blacka całość uwalnia piorunujący zastrzyk młodzieńczej energii i nostalgicznego klimatu utraconych nastoletnich dni i nocy. Czuję się przy tym kawałku jednocześnie dziesięć lat młodszy i dziesięć lat starszy. Trochę nudny Cactus jest jednocześnie... ciekawy w swojej koncepcji - to ponad dwie minuty nieustannego napięcia w oczekiwaniu na ostry gitarowy riff, który ewidentnie się zbliża, ale ostatecznie nie nadchodzi. W Vamos w końcu dzieje się coś bardziej wyzwolonego instrumentalnie - gitary popisują się swoimi charcząco-piszczącymi możliwościami na tle hipnotycznego tła perkusyjno-basowego, poza tym są tu też chwytliwe wokale. Brick Is Red to przyjemne melodie i operacje na rytmie i dynamice.
Reszta to trochę zapychacze - kapsułki z czystą energią, sympatyczne, ale już naprawdę interesujące najwyżej ledwo. Wśród nich można wyróżnić Broken Face - to energia trochę bardziej urozmaicona poprzez przełamywanie natężonej perkusji i gitary przerwami ciszy oraz fajną zabawę wokalami - i Oh My Golly!, wyjątkowo bezkompromisowe i porywające.
Album więc trochę nierówny. Kilka bardzo dobrych, pomysłowych utworów z mocnym klimatem miesza się z takimi, w których większej koncepcji trudno się dopatrzeć (w dodatku trzy najlepsze kawałki lecą pod rząd). Nawet te drugie jednak prawie zawsze trzymają pozytywny poziom. Zdecydowanie wolę Doolittle, ale z Surfer Rosa warto się zapoznać, jest jeszcze bardziej młodzieńcze, wręcz takie niewinne w porównaniu z następcą, obarczonym już lekkim odcieniem mroku.
7.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz