Piotr Czajkowski: "Jezioro łabędzie"

1877 / Op. 20 / wykonanie: Boston Symphony Orchestra, Seiji Ozawa, 2004

Jedno z najbardziej rozpoznawalnych (choć prawie nikt nie wysłuchał go nawet w jednej dziesiątej) dzieł muzyki poważnej to też jedno z najbardziej przereklamowanych jej dzieł. Mówi się, że Czajkowski nadał baletowi powagi, z bagatelnej, dość rozrywkowej, opartej na rozrywkowym z natury tańcu zmieniając w symfoniczny spektakl, dorównujący rozmachem operze. Rozmach jak najbardziej, ale powaga niekoniecznie - "Jezioro łabędzie" to w dalszym ciągu jest bardzo rozrywkowe oblicze klasyki. 

Jest tu trochę fragmentów naprawdę świetnych, które odpowiedzialne są za moją pozytywną ocenę. Czajkowski potrafi snuć tragiczną baśń za pomocą muzyki, potrafi ciekawie wykorzystać zróżnicowaną orkiestrę, ma głowę do cudownych melodycznych tematów, umie zachwycić kontrapunktem, zdarza mu się błysk harmoniczny. Żeby jednak tego wszystkiego dostąpić, musimy przebić się przez bardzo, bardzo dużo muzyki zaledwie przyjemnej, przeciętnej lub nawet czasem nie do końca smacznej. Taniec rządzi tym utworem niemal totalnie, a po paru zbyt prostych i beztroskich walczykach itp. zaczyna się chcieć raczej ziewać niż tańczyć. Taneczna forma wymogła też na kompozytorze pewne uproszczenia, które nie przystoją kwartetom smyczkowym czy symfoniom - zdarza się powtarzanie taktów w niezmienionej formie kilkunastokrotnie. Czasami środki wyrazu Czajkowskiego podchodzą pod prostackie, no i zagęszczenie pompatycznych, głośnych i oczywistych meta-finałów jest trochę męczące.

Większość najciekawszych rzeczy mamy już w pierwszym akcie. To generalnie królestwo radości i optymizmu, nie licząc oczywiście finału. Jego wnętrze bywa trochę nużące i potrafi dać w kość prostolinijnością tanecznych tematów, ale początek i koniec to świetna muzyka o wielkiej sile rażenia. Otwierające akt Allegro giusto zawiera fantastyczny, ekstatyczny motyw oparty na bezwstydnym wykorzystaniu brzmieniowej potęgi orkiestry, a nade wszystko błyskotliwej harmonicznej progresji, połączonej z tłustym crescendo. To muzyka doskonale wyrażająca nawet nie radość, a czystą zabawę, święto. Obiecująco kontynuuje eksplorację tych rejonów następujący potem walc, ale później spektakl nieco opada. Powraca z impetem w jeszcze bardziej świątecznym, niezłomnie pogodnym, cudownie melodyjnym Danse des coupes, w którym pompatyczne tańce przecięte są jednym z bardziej magicznych fragmentów dzieła, skrzyżowaniem fletu z dzwonkami, w którym Czajkowski wykazał wielki zmysł melodyczny i kontrapunktyczny. W finale, który ścina tę sielankę, pojawia się po raz pierwszy najsłynniejszy temat dzieła, jedna z najbardziej baśniowych melodii wszech czasów, wypadająca znakomicie w obu wariantach: tajemniczy obój plus baśniowa harfa i tragiczne blachy plus dramatyczne smyczki. Znacznie mniej interesujący akt drugi ratuje (nie licząc powracającego tematu przewodniego, tutaj już zaaranżowanego jako fatalistyczny) intymny, kameralny Danse des cygnes, subtelna rozmowa między zaledwie kilkoma instrumentami, przyjemny odpoczynek od trochę zanadto zagęszczonej pompy. W akcie trzecim dochodzi do kumulacji taneczności, w związku z czym jest zdecydowanie najnudniejszy i ciężkostrawny; "kompilacja" tańców z różnych krain to ten moment, kiedy zaczynam zapominać o tych świetnych momentach tej kompozycji. Ostatni akt ucieka od tej płycizny, ma momenty całkiem ładnej posępności, jest mało taneczny i jakkolwiek nie powraca do formy z pierwszego aktu, to finał robi spore wrażenie, rozbudowując główny temat utworu do maksimum, w ostateczności obracając go w majorowy.

Bardzo nierówny utwór, ciężko go strawić w całości, chociaż bardzo żałowałbym, gdyby te jego najlepsze fragmenty ktoś wymazał z historii muzyki. Na pewno też znacznie lepiej wypada w połączeniu z widowiskiem.


6.5/10

Komentarze