Pink Floyd: "A Saucerful of Secrets"

1968

Jeszcze bardziej rozwarstwiony i niekonsekwentny jakościowo niż debiut, ale tutaj ma to pełne uzasadnienie. To album przejściowy, który nie tylko czasowo zbiegł się z kluczowymi przekształceniami w zespole, ale i muzycznie zdołał je uchwycić. Słychać, jak kończy się muzyka, dla tworzenia której zespół powstał – na wskroś psychodeliczna i narkotyczna, zdominowana przez szaleńczą stylistykę Barretta pełną odwagi brzmienia i kompozycji – a zaczyna nowa muzyka, która nie opuści Pink Floyd właściwie aż do ostatniego albumu z 2014 roku – emocjonalna i klimatyczna, bezpieczna, przystępna i logiczna, z wymuskanym brzmieniem. A Saucerful of Secrets to mieszanka obu tych światów i wcale nie jest tak, że poszczególne utwory da się przyporządkować do tylko jednego.

Zespół twardo trzyma się estetyki psychodelicznej, ale psychodelia ewoluuje, a raczej mięknie. Koniec z surrealizmem i domem wariatów, z dzikością i anarchicznym brzmieniem – czas na gładki klimat, subtelne brzmienie, odjazd mniej turbulentny. Generalnie, bo album, jak mówiłem, jest bardzo rozwarstwiony. Złagodzenie środków nie oznacza jednak złagodzenia efektów. Te wciąż nakrywają czapką prawie cały dorobek rocka psychodelicznego. Szczęśliwie zespół nie przestał kojarzyć psychodelii z kosmosem i w dalszym ciągu również jako space rock ta muzyka bardzo dobrze działa.

Album słucha się przede wszystkim dla trzech utworów. Let There Be More Light to utwór esencjonalnie psychodeliczny, używający do wywołania zamierzonego efektu nie tylko ekscentrycznej kompozycji opartej na frygijskiej skali tonalnej, nie tylko zróżnicowanego i zmiennego brzmienia, ale nawet – w bardzo umiejętny sposób – kombinacje z kanałami dźwięku. To psychodelia o obliczu tajemnicy. Bardzo podobnie działa Set the Controls for the Heart of the Sun – mniej interesujące jeśli chodzi o kompozycję, ale nadrabiające jeszcze ciekawszym, bardzo klimatycznym, kosmicznym brzmieniem. Co trochę zaskakujące, w tym rozgardiaszu wyszło zespołowi rockowe arcydzieło na miarę Interstellar Overdrive. Tytułowa suita to utwór we wspaniały sposób eksplorujący atmosferę kosmosu i wysmakowany psychodeliczny trip, ukoronowanie pierwszej ery zespołu i jedno z ich kilku największych osiągnięć. Kosmiczny szum, niepokojące cymbały, brzdęknięcia i piski, metafizyczne dysonansowe organy, które zawdzięczają chyba coś niecoś serializmowi i Messiaenowi, genialne budowanie napięcia i stopniowanie przytłoczenia tajemnicą, schizofreniczna perkusja, w końcu tonalne i niebiańskie, patetyczne zakończenie, wprawdzie najsłabszy – najbardziej oczywisty – element kompozycji, ale też bardzo ładny.

Dwie arcyłagodne piosenki Wrighta, choć stosunkowo błahe, zasługują na uwagę dzięki umiejętnemu oddaniu sentymentalnej atmosfery aktu wspominania za pomocą tak melodii i zmian modalnych, jak brzmienia, okutego w dość grzeczną psychodelię. Zwłaszcza Remember a Day z akompaniamentem gitarowym Barretta (i w ogóle brzmieniem jeszcze na Barrettową modłę) jest bardzo udane. Corporal Clegg to już utwór nieco nieporadny, jakkolwiek przyjemny i sympatyczny – brzmi, jakby zespół nie tylko został przez Barretta osierocony, ale jeszcze w dodatku nie zrozumiał jego nauk. Łabędzi śpiew pierwszego lidera zespołu, Jugband Blues, można by nazwać odpadem – siły twórcze Barretta są jawnie na wyczerpaniu – ale jakby się zastanowić, to w sumie jeden z najszczerzej emocjonalnych utworów Pink Floyd i chyba ciężko go nie lubić, jeśli lubi się ten zespół.

A zatem ostatecznie mimo bałaganu wyszedł świetny album, jeden z najbardziej kreatywnych rockowych albumów w historii, może z niedociągnięciami, ale i z utworem jak na rockowe standardy wprost genialnym. Mocno niedoceniany w dyskografii Pink Floyd, a stojący mniej więcej na poziomie debiutu.


8.0/10

Komentarze

  1. Jak dzisiaj zapatrujesz się na dokonania Floydów po okresie Barrettowskim? Chodzi mi szczególnie o trójcę - DSOTM, WYWH i Animals. Osobiście, dzisiaj znacznie wyżej cenię sobie pierwsze dwa albumy niż te wspomniane wcześniej z uwagi na ich niezwykłość i pojedyncze, prześliczne utwory.
    Recenzja świetna, miło spędziłem te kilka chwil czytając ją :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szczerze mówiąc, nie wiem. :) Dawno tych płyt nie słuchałem. DSOTM i WYWH były kiedyś jednymi z moich ulubionych albumów w ogóle, ale to już na 99,7% daleka przeszłość. Podejrzewam, że również mi może się już dzisiaj bardziej podobać ten pierwszy okres (kiedyś oczywiście było inaczej). Ba, podejście do tworzenia muzyki, ukierunkowanie stylistyczne praktycznie na 100% bardziej mi się w nim podoba, natomiast albumy, o których mówisz, były bardziej przemyślane, spójne i dopracowane, więc może mimo to ocenię któreś z nich wyżej. Prędzej czy później będę je recenzował, to się dowiem.

      Dzięki za miłe słowo. :)

      Usuń
    2. Nie mogę się tego już doczekać :)

      Usuń

Prześlij komentarz