Pink Floyd: "The Piper at the Gates of Dawn"

1967

Tak mi się ułożyło życie, że zanim zapoznałem się z kanonem rocka psychodelicznego, miałem już przesłuchaną większość najważniejszych albumów Milesa Davisa. Zapewne w dużej mierze dlatego nie byłem i dalej nie jestem w stanie odnaleźć prawdziwego psychodelicznego odjazdu w tym nurcie muzyki, nawet w tych albumach które mimo to bardzo lubię. Debiut Pink Floyd jest natomiast w tym przypadku jednym z najchlubniejszych wyjątków, o ile nie najchlubniejszym.

Dzieje się tak przede wszystkim dzięki dwóm utworom, które rozpoczynają pierwszą i drugą stronę płyty. Reszta w obliczu ich świetności jest jedynie wypełniaczem, ale też wypełniaczem zgrabnym i osnutym w psychodelię lepiej niż większość gatunku, zdolnym w pojedynkę urządzić całkiem dobrą płytę. Te dwa z kolei swoją wielkość zawdzięczają w dużej mierze temu, że Floydzi skojarzyli psychodelię z kosmosem (ostatecznie cóż bardziej psychodelicznego?). W tym ożenku tkwi największa siła tego albumu i moim zdaniem w ogóle największa zasługa Pink Floyd dla muzyki, to z czym każdy powinien ten zespół kojarzyć w pierwszej kolejności, jako że przed nimi nikt nie tylko nie łączył rocka psychodelicznego ze space rockiem, ale nawet nikt nie próbował bawić się w space rock. I co ważniejsze, do dziś mało kto w muzyce rozrywkowej może w ogóle próbować konkurować z pionierami, jeśli chodzi o jakość oddania kosmicznej atmosfery.

Astronomy Dominé to nie tylko orgia kosmicznego brzmienia: nadchodzących ze wszystkich stron dźwięków organów, przeciągłej gitary, basu i nieco oderwanej od rytmu perkusji, zlewających się w coś więcej niż sumę swoich części. Co najmniej równie ważne jest tu inteligentne operowanie harmonią, mylące podwyższanie i cofanie akordów, które daje wrażenie ciągłego narastania utworu i zmierzania do klimaksu, zamiast którego nadchodzi tylko wyciszenie; jednocześnie daje to możliwość zastosowania psychodelicznej chromatyki, która jeszcze zwiększa efekt kosmiczności. Jeszcze lepszy jest Interstellar Overdrive, jeden z najśmielszych utworów całych lat sześćdziesiątych, złożona suita przenosząca słuchacza stopniowo w coraz większą i coraz bardziej kosmiczną psychodelię, uzyskaną za pomocą wariackiego współbrzmienia niepokojących, dysonansowych organów, schizofrenicznej perkusji, hipnotycznego basu oraz zniekształconej gitary Barretta. To już nie tylko kosmos i psychodelia, ale i szaleństwo. 

Pozostałe utwory w większości też mają coś ciekawego do zaoferowania: Lucifer Sam, który łączy chwytliwość rockowej piosenki z niepokojąca psychodelią, Matilda Mother z surrealistycznym wokalem i wstawką z Wrightem grającym we frygijskiej skali tonalnej, otoczony przez dziwaczne dźwięki; Flaming, w którym nieco delikatniejsza psychodelia pada na grunt typowej wrażliwości Barretta, głębokiego smutku w kolorowej masce; orgiastyczne onomatopeje Pow R. Toc H., które od klimatycznej, jazzującej solówki Wrighta przechodzi do hałaśliwej, nieco złowrogiej psychodelii; porywające solówki organowe i gitarowe w Take Up Thy Stethoscope and Walk. Dziecinno-narkotyczne piosenki w typowej manierze Barretta, które następują po Interstellar Overdrive, trochę już przynudzają, ale ciężko nie darzyć ich sympatią, szczególnie Bike, który nie przynudza, a stawia psychodelię w zupełnie nietypowym, komicznym świetle.

Pozostaje jedynie ubolewać, że zespół nie miał nigdy wystarczająco dużo odwagi, kreatywności albo chęci, by nagrać płytę, która w całości brzmiałaby jak Astronomy Dominé i Interstellar Ovedrive.


8.0/10

Komentarze