Pierre Boulez: II sonata fortepianowa
Śmielsza i ciekawsza niż pierwsza sonata, choć posługuje się podobnymi środkami komunikacji z odbiorcą – to znaczy zmusza go do rozpaczliwego poszukiwania reguł rządzących tą orgią abstrakcyjnych form, by odnalazł zaledwie niepewne strzępy, a na końcu skonstatował, że nie wie prawie nic, ale że brzmi to fantastycznie. Ciągła eksploracja dynamiczna i brzmieniowa, zlepek jakby dziesiątek różnych rytmów, pociętych i bezładnie sklejonych, ekstremalne zmiany tempa, nieskończone spektrum mrocznych dysonansów, nieodgadniona faktura, istna bitwa o układ wertykalny pomiędzy wielodźwiękami a dźwiękami pojedynczymi, obrazoburcze niemal kontrastowanie dźwięków niskich i wysokich, które ma chyba szczególnie istotną rolę w budowaniu zdeformowanej, abstrakcyjnej emocjonalności. Szczególnie tego ostatniego nie było jeszcze w pierwszej sonacie, która operowała głównie atmosferą; tutaj natomiast bez uszczerbku dla atmosfery wkraczają uczucia, które są zdecydowanie mroczne, aczkolwiek dalekie od bezpośredniości smutku i melancholii emocji dostarczanych przez minorowe skale nowożytne. Poza ciągłym wysiłkiem prób rozszyfrowywania tej kompozycji, zmusza ona też do ciągłego podziwu nad umiejętnościami i męką wykonawcy – nie brzmi to jak utwór, który jest zdatny do zagrania przez człowieka.
Pierwsza część jest wściekła, obłąkańczo nerwowa, przypomina taniec wariata z padaczką i podoba mi się chyba najbardziej ze wszystkich. Diabolicznie szybkie ataki przeplatane z rzadszym nieco, delikatnym plumkaniem dla uśpienia czujności; wieczna zmienność, zaskoczenie i orgia dysonansów. Druga część jest odwrotnością pierwszej - przeważa powolność, delikatność, jest dużo miejsca na ciszę i pojedyncze dźwięki, a fragmenty szybkie i ostre są jedynie wyspami. Tu z kolei Boulez zbudował bardzo mocną, nokturnalną atmosferę wielkiej tajemnicy, być może nie do odgadnięcia przez ludzki umysł; jak w pierwszej części oglądaliśmy szaleńca obnażonego, tak tutaj podróżujemy wewnątrz jego uśpionego umysłu. W trzeciej części kompozytor zdaje się konsekwentnie deformować tradycyjną sonatę - i tak ta krótka część można by nazwać zdeformowanym scherzo. Jest jak na standardy tego dzieła lekka i pełna swawoli, skoczna, punktualistyczna, jakbyśmy mieli do czynienia z jakimś abstrakcyjnym rodzajem zabawy, bynajmniej nie budzącej uśmiechu. Ostatnia część jest niejako mieszanką wszystkich trzech poprzednich; przeważa szybkość i abstrakcyjna wirtuozeria, ale jest nieco mniej agresywna. Tylko nieznacznie mniej angażująca emocjonalnie, najlepsza po pierwszej części.
Zważywszy na radykalizm i zdeformowane emocje, jest nieomal niepokojące, że to piękne dzieło wyszło z zaledwie 23-letniego umysłu.
8.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz