Pharoah Sanders: "Karma"

1969

Najsłynniejsze dzieło Faraona to jeden z tych bezpośrednio zainspirowanych twórczością Coltrane'a albumów i być może najlepszy z nich wszystkich. Sanders wytężył tu do granic intensywności dwie domeny swojego mentora - spirytualizm i modalność. Jedno i drugie zaszczepił na grunt filozoficznej, religijnej i nawet czysto muzycznej estetyki Środkowego Wschodu ze sporą domieszką Afryki. Efekt odbiegł od źródła. Niejednoznaczne meandra duchowości Coltrane'a zamieniły się w dość jednoznaczny emocjonalny wyraz orientalnej filozofii i plemiennej, podróżującej do źródeł duchowości, modalność stała się hinduską mantrą.

Na kilku płaszczyznach można Karmę i jej wybitność rozpatrywać. Ugryzę to w ten sposób, że najpierw naświetlę technikę solową, podejście do kompozycji, brzmienie, a następnie przejdę do imponderabiliów, choć będą one już pojawiać się w każdym wspomnianym aspekcie i wystarczy je skwitować, bo wszystko jest tu im podporządkowane (to zdecydowanie jeden z najbardziej treściwych jazzowych albumów wszech czasów - forma, nawet jeśli bardzo oryginalna i dostarczająca wielkich czysto estetycznych przeżyć, jest ewidentnie jak nieomal nigdy postawiona w roli podrzędnej).

Sanders jako saksofonista niemal całkowicie porzuca tutaj wirtuozerię melodyczną, z której nigdy nie zrezygnował Coltrane i zresztą przemożna większość jazzmanów. Albo kładzie powolne, dokładne, przeciągłe i proste frazy, albo dmie w ekstazie bez opamiętania, lecz nawet wtedy na swój sposób powoli i przeciągle. Oddaje się za to swoistej wirtuozerii brzmieniowej i emocjonalnej. Ciągle szuka właściwego tembru, pociąga swój instrument do niebywałej mięsistości i prezentuje bardzo różnorodny przekrój saksofonowych brzmień. Jednocześnie ciągle szuka odpowiedniego tonu, odpowiedniej wysokości, dynamiki, odpowiedniej progresji - odpowiedniej, by bombardować natchnionymi uczuciami, by wyrazić swoją duchowość tak dobrze, jak nigdy nie udałoby się słowami. Co ciekawe staje się w ten sposób na polu techniki podobny bardziej do Milesa Davisa niż do swojego mistrza, jakkolwiek oczywiście tylko w technice, nie w efekcie.

Ciekawa jest też sama kompozycja, rozwlekły spirytualny jam, zachowujący ładny balans między swobodą a rygorem. Kilka dość odmiennych fragmentów przeplecionych ze sobą, znikających i powracających, kontrastujących, a jednak emocjonalnie spójnych, tworzących wiarygodną duchową podróż. Właściwie cztery typy grania - podniosły, żarliwy wybuch spirytualnej magmy, który słyszymy chociażby na samym początku, kwintesencja spiritual jazzu; najbardziej rozwlekły fragment, czyli błoga, przejęta i żarliwa, ale radosna modlitwa, skąpana w mantrze, wzmocniona doskonale wpasowanym w atmosferę wokalem; krótki wybuch czystej, nieskrępowanej już zupełnie radości, gdy tempo nagle wzrasta; w końcu jedyne fragmenty obdarzone pewną dawką mroku, dzikie, freejazzowe, nieposkromione, ostre i szorstkie krzyki. Jednocześnie, gdy już grupa dostosuje się do ramowych zasad, dostaje sporo swobody, z czego rodzi się stylistyka nawet już nie tyle intensywnego jamu, co religijnej plemiennej celebracji.

To zasługa nie tylko oddania swobody, ale też zestawienia instrumentów - szczególnie dużą rolę odegrało zagęszczenie perkusji i perkusjonaliów, przydzielenie ważnych zadań fletowi i łatwe do przegapienia, ale moim zdaniem w pewnych momentach kluczowe wykorzystanie rogu, który bardzo podkręca ciepło i miękkość. Efektem takiego zestawienia jest pulsujące, wrzące, ale nie parzące, tylko przyjemnie i łagodnie rozgrzewające brzmienie, które ulega ciągłym przekształceniom, lecz nigdy nie porzuca rdzenia.

Efektem zaś tego wszystkiego w ogóle jest "harmonijna burza" szczerych i mądrych uczuć, nie wykluczam że najbardziej pozytywny i podnoszący na duchu album wszech czasów, religijność o pięknym obliczu, a długimi fragmentami prawdziwy spirytualny trans.

Aha, to wszystko piszę o The Creator Has a Master Plan; pięciominutowe Colors też zasługuje wszak na uwagę - to spirytualizm w spokojniejszej, bardziej refleksyjnej, wyciszającej formie, z kroplą melancholii, również imponujący brzmieniowo, bardzo potrzebny do odpowiedniego zamknięcia dzieła.

Pamiętam, jak niegdyś ten album wręcz eksplodował w mojej głowie. Nie ukrywam, że dziś już takiego wrażenia na mnie nie robi i nawet jestem skłonny uważać go za minimalnie przeceniony - intensywność jest w nim istotnie gigantyczna, ale głębia i złożoność już niekoniecznie, natomiast na poziomie transcendentnym bardziej przekonują mnie mniej bezpośrednie, bardziej tajemnicze i nieuciekające od mroku duchowości Coltrane'a czy kilku kompozytorów muzyki poważnej. Jest jednak doprawdy jedyny w swoim rodzaju i zniszczyć go znaczyłoby zadać wielki cios jazzowi, a i spory muzyce w ogóle.


9.0/10

Komentarze