Ornette Coleman: "The Shape of Jazz to Come"
Ciężko przecenić rolę tego albumu, bez większych wątpliwości najśmielszego albumu lat 50. spoza muzyki poważnej. Tytuł jest tu wyjątkowo trafny - oto zarys nowości osadzony jeszcze w szczątkowo bopowych ramach; moment przejściowy, równie daleki od bopu, co od free jazzu następnej dekady. Coleman dokonał tym albumem kilku rzeczy naraz - przetarł szlaki, przygotowując pole pod szaleństwa lat 60., zapowiedział brzmienie awangardowego jazzu, uchwycił przejście od bopu do free (co jest nie lada wyczynem - wszak wydaje się, że ten drugi nurt nie wyrósł z pierwszego, lecz nastąpił gwałtowny przeskok, tu tymczasem słychać tę cienką więź), a co najważniejsze, i tu odchodzimy wreszcie od dziejowej roli albumu, stworzył muzykę, której słucha się wspaniale, o atmosferze jedynej w swoim rodzaju, jedną z najlepszych w historii jazzu płyt. Nawet jeśli wartość historyczna jest w tym przypadku odrobinę
większa niż wartość czysto muzyczna bez kontekstu.
Siła tego albumu opiera się na kilku filarach, z których być może najważniejszym jest sama koncepcja zamordowania harmonii po raz pierwszy w dziejach jazzu, wyswobodzenia kontrabasu (z pozostawieniem wszak względnie tradycyjnej roli perkusji), usunięcia fortepianu i zapewnienia niespotykanej dotąd swobody sekcji melodycznej, pozwalając jej na solówki skoncentrowane już nie na zachowaniu harmonicznej spójności utworu, ale wyłącznie na sile wyrazu emocjonalnego solisty. Druga sprawa to to, że jest komu wyrażać - Cherry i przede wszystkim Coleman to bardzo kreatywni instrumentaliści, wynagradzający otrzymaną swobodę solówkami melodycznie fascynującymi i emocjonalnie drapieżnymi. W przypadku lidera przypomina to wręcz czasami strumień świadomości przetransponowany na saksofon. Po trzecie bardzo dobrze się to łączy z awangardową, nie poddającą się sztywnym ramom grą Hadena na basie. Brak bazy harmonicznej nawet w postaci tego instrumentu przyczynia się do unikalnego brzmienia, skrajnie surowego, pełnego nieco niepokojącej przestrzeni i ciszy. W końcu, choć wydawałoby się, że ten album będzie improwizacją i prawie niczym innym, co najmniej świetna jest większość tematów, potęgujących wrażenie zdeformowanego, żeby nie powiedzieć wynaturzonego bopu, które osnuwa cały album. I dokłada się do atmosfery rozedrganych, nie do końca zdatnych do nazwania emocji, wielowymiarowej dziwności i niedopasowania, może i wręcz ironii na temat całego jazzu pre-Colemanowskiego.
Lonely Woman, kawałek o względnie niewielkiej ilości miejsca na improwizację, dysponuje za to zdecydowanie najmocniejszym i najbardziej rozbudowanym tematem, którego przekształcenia wypełniają większość utworu. Jest wyjątkowo szczery i intensywny emocjonalnie, posępny, mroczny, desperacki, rozpaczliwy, wściekły, neurotyczny, samotny, na granicy załamania nerwowego. Sama melodia byłaby jeszcze niczym bez tego, w jaki sposób została zagrana przez Colemana i Cherry’ego – ich chropowata, piszcząca, kakofoniczna barwa instrumentów, ich celowo niejednorodne, przeciągłe unisona i nerwowo wypluwane krótkie frazy – wszystko to potęguje wyraz utworu. Eventually poza świetnym, rozkosznie kakofonicznym tematem zawiera chyba najlepszą solówkę na albumie w wykonaniu Colemana – jego pomysłowość w zakresie melodyki jest nieskończona, a śmiałość w penetracji brzmienia saksofonu – proto-Aylerowska; to strumień świadomości, o którym mówiłem. Don Cherry zostaje w tyle wyraźnie, ale nie znacznie. Peace to utwór osobliwy w tym gronie – znacznie spokojniejszy od wszystkich pozostałych, bez intensywnych emocji i szybkiej gry, pozostawiający nienormalnie mnóstwo miejsca ciszy, która zdaje się tu nieskończoną przestrzenią. Na tle ciszy, bo tak to trzeba nazwać, Coleman i Cherry snują swoje skrajnie wyluzowane, klimatyczne, nieco tajemnicze solówki. Znacznie mniej ekwilibrystyczne i transgresywne niż zwykle na tym albumie, ale również bardzo ciekawe, a przede wszystkim tworzące potężną, nocną, ściśle jazzową atmosferę raczej pozytywnej samotności. Focus on Sanity jest roller-coasterem kontrastów – najpierw spokojna, osadzona w klimacie poprzedniego utworu solówka basowa, potem ze znacznie przyspieszonym rytmem saksofonowa, nerwowa i ostro emocjonalna, następnie trochę wolniejszy rytm i wyluzowana trąbka, w końcu perkusja, a wszystko rozpoczęte, zakończone i przedzielone nerwowo zwięzłym tematem. W Congeniality solówki są odrobinę bezpieczniejsze, błyszczy za to temat z gwałtownymi zrywami dynamicznymi i rytmicznymi. Album kończy się w zupełnie innym nastroju niż zaczął – Chronology w swojej lekkości jest iście hard bopowe, choć brzmi dalej bardzo surowo. I w takiej konwencji soliści bardzo dobrze się odnajdują.
Tak jak wspominałem, po ponad pół wieku wartość zasług dla rozwoju jazzu i nowatorstwo tego albumu nieco przewyższają wrażenie, jakie wywiera na słuchaczu sam w sobie, oderwany od kontekstu, bo w następnej dekadzie powstało niemało ciekawszej awangardy. Aczkolwiek dużo też nie.
8.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz