Moondog: "Moondog" [1969]
Moondog wyróżnił się nie tylko osobliwą historią, fenomenalną prezencją i inteligentnym, zgrabnym jak rzadko blendem jazzu, folku, minimalizmu, romantyzmu i pewnie jeszcze paru innych rzeczy. Wyróżnił się też tym, że stworzył jeden z najlepszych albumów z muzyką filmową wszech czasów, mimo że nie tworzył muzyki do żadnego filmu. Zadziwia mnie to, że znany jest szeroko tylko jeden przypadek wykorzystania jednego utworu z tego albumu do wzmocnienia obrazu - to jest przecież kopalnia złota w tym zakresie. Moondog był artystą nie tylko oryginalnym, ale też bardzo inteligentnym i wprawnym, doskonale wiedział jak budować progresję harmoniczną, melodię, brzmienie i rytm, by osiągnąć intensywne napięcie, epickość, odczucie kulminacji lub rozwiązania, romantyzm i inne schematy emocjonalne. Robił to zarazem na takim poziomie artystycznym, tak kunsztownie zarządzając fakturą orkiestry, płodząc melodie tak wysublimowanie, jak bardzo rzadko kompozytorom filmowym się zdarza.
Już poza filmowością, to bardzo podoba mi się koncepcja tego albumu, będącego zbiorem miniaturek niby to klasycznej, niby to nieklasycznej muzyki. To miły kompromis nie tylko dla osób, którym klasyka się podoba, ale w pełnometrażowym wymiarze męczy lub przytłacza, ale i dla mnie, bo jest to album bardzo przyjemny w swoim połączeniu lekkości z akademickim kunsztem.
Album rozpoczyna się bardzo zgrabną, pogodną miniaturką minimalizmu o wyrazistej rytmice i przyjemnie przejrzystej fakturze i progresji harmonicznej, wprowadzającą atmosferę epickości, jaka spowija cały album. Setki kompozytorów muzyki filmowej zabiłyby za nią. Apogeum jednak epickości i filmowości nadchodzi zaraz potem, w rozkosznie napiętym Stamping Ground, będącym esencjonalną „muzyką kulminacyjną” – sposób prowadzenia melodii, kontrapunktu, harmonii i panowanie nad brzmieniem i fakturą orkiestry są tu szalenie inteligentne, a ostro synkopowany rytm hipnotyzuje od pierwszych sekund. Jako trzeci wkracza utwór już bardzo mocno związany z muzyką poważną, właściwie będący nią – piękna, przepełniona głębokim uczuciem miniaturka zaczynająca się jako skrzypcowe solo i stopniowo rozrastająca poprzez kwartet smyczkowy aż do orkiestry, oparta na cudownej melodii implikowanej w kanonicznych formach i gęstej, gorącej fakturze. Doskonała muzyka na ostatnie ujęcia dramatu romantycznego. Hołd dla Benniego Goodmana rozpoczyna się jak wysublimowana wariacja na temat swingu, ale dość szybko przeradza w kolejne epickie „fakturalne crescendo”, które co prawda dzięki synkopie i pracy klarnetu ciągle zachowuje konotacje ze swingiem, ale staje się czymś dalece bardziej wysublimowanym niż prawie każdy swingowy kawałek. Rozwój faktury jest tu może najbardziej bezpośrednio ekscytujący na całej płycie. Minisymfonia istotnie jest jak mała symfonia – elegancka, dyskretnie rozwijająca się faktura w drugiej części i elegancki dramatyzm ostatniej są godne podziwu, melodie są rozkoszne, progresje harmoniczne inteligentne; znów każda część tego utworu mogłaby posłużyć wielu archetypicznym kinowym scenom. Hołd dla Charliego Parkera nie próbuje przypominać Charliego Parkera, może tylko w jednym – jest melodycznie rozkoszny, aczkolwiek buduje potęgę swojej melodii w zupełnie inny sposób niż budował ją jazzman, podpiera się mocno rytmiką.
Album wykłada się na ostatniej prostej – dwa końcowe utwory to już taka klasowa, bardzo przyjemna, ale trochę „generyczna” muzyka filmowa. A do tego momentu zgromadził trochę za mało momentów naprawdę znakomitych, żebym pokusił się o wielką ocenę. No i wiadomo - jest zbyt miniaturowy i mimo wszystko trochę za prosty, żeby równać się z akademicką muzyką poważną, a często porusza się na jej gruntach. Ale bardzo szkoda byłoby tego nie znać, to momentami naprawdę piękna muzyka.
7.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz