Monks: "Black Monk Time"
Imponujące brzmienie jak na 1965 rok, ale w większości tylko "jak na". Zbyt nieliczne fragmenty, które do dziś urzekają dzikością, eksperymentatorstwem, skłonnością do dysonansu, są tu niestety zewsząd otoczone solidnymi i energicznymi, ale bardzo prostymi piosenkami z powtarzalnymi rytmami, bez lepszych melodii, popadającymi w typowo punkrockową nudę i monotonię. Agresywny, dziki styl z kolei czasem faktycznie się sprawdza, ale nierzadko wydaje się trochę wymuszony. Połączenie chrzęszczącej gitary, elektrycznego banjo, basu, organów i powtarzalnej perkusji daje brzmienie całkiem ładne, ale dalekie od zachwycającego.
Zdecydowanie najlepszym utworem wydaje mi się Higgle-Dy-Piggle-Dy z wciągającą perkusją i konkretnie dysonansowymi, dzikimi brzmieniami organów i gitary (nawet wokal pozytywnie wyróżnia się na tle reszty piosenek, mimo że zszedł z drogi buntu). Gdyby tak brzmiała cała płyta, widziałbym ją tak, jak widzą ją inni.
Poza nim jednym jest już jednak słabiej, choć nigdy bardzo źle. Opener Monk Time co prawda zdaje się skupiać bardziej na krzyczeniu o tym, że wojna w Wietnamie jest zła, niż na muzyce, ale ma fajną energię. Shut Up to prosty utwór z raczej niewielką dawką dzikości, ale w środku mamy tu jeden z ciekawszych fragmentów albumu - krótką niestety, ale porządną wymianę zdań między organami, gitarą i basem. I Hate You jest nawet w pewien sposób hipnotyzujące ze swoim konsekwentnym rytmem, paroma chrząknięciami instrumentalnymi i dzikim call and response w wokalu, ale w pewien sposób też przynudza. Complication nie prezentuje nic specjalnie interesującego, ale jest za to całkiem chwytliwe i wokal brzmi jakoś lepiej, odważniej niż zwykle. We Do Wie Du to utwór spod dokładnie tego samego znaku, tylko poszerzony o przyjemną, drapiącą gitarę w środku. Drunken Maria, najsłabszy kawałek na liście, posuwa się już trochę zbyt daleko w nudzie. Love Came Tumblin' Down też trochę przynudza, ale ma niezłą gitarę. Poza tym album zalany jest przyjemnymi, ale niezbyt ciekawymi rock and rollami, które tu i ówdzie wplatają jakieś odważniejsze brzmienia. Zaliczyć do nich można krótki Boys Are Boys and Girls Are Choice; Oh, How To Do Now z fajnym banjo; wyjątkowo grzeczne That's My Girl i Blast Off!, nudnawe, mimo że z nutą dramatycznego narastania.
Byli odważni, przetarli jakieś tam szlaki, ale jakoś nie żałuję, że skończyli na jednym albumie. Wciąż za dużo to boysbandowej zabawy w banalne, rock'n'rollowe piosenkarstwo - zaś problem też w tym, że mistrzami piosenkarstwa Mnisi bynajmniej nie są - a za mało instrumentalnych szaleństw. Wolę setny raz wrócić do White Light/White Heat.
5.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz