Modest Mouse: "This Is a Long Drive for Someone With Nothing to Think About"
Można powiedzieć, że oficjalny debiut Modest Mouse to uczciwa zapowiedź całej kariery tego zespołu, prezentująca po trochu z większości jego zalet i wad, które objawiać się będą na różnych etapach jego kariery (oczywiście te pierwsze głównie na najbliższych albumach, a te drugie głównie na ostatnich). Niech będzie moim hołdem dla ironicznego pesymizmu Isaaca Brocka, że zacznę od wad: mamy tu lekki przerost ilości nad jakością, mamy solidne, ale niepotrzebne zapychacze jak Might i Dog Paddle, mamy momentami za dużą prostotę formalną, mamy nieprzemyślany (tudzież przemyślany źle) układ utworów na albumie - zaczynamy od najlepszego, kolejne dwa również świetne, a następnie już nigdy przez trzynaście utworów ten poziom nie powraca, w dodatku closer nawet nie udaje że powraca, będąc jednym z mniej okazałych kawałków. Ale w końcu mamy i zalety. To przede wszystkim jedna z najszczerszych i najładniejszych emocjonalności w całej muzyce popularnej, zbudowanej zwłaszcza na nieodpartej tęsknocie, egzystencjalnym smutku, osamotnieniu, przełamywanymi ironią i nutami przynajmniej pozornie pogodnymi, wyposażonej w sporą dawkę typowo amerykańskiej atmosfery pustych rozległych przestrzeni. To spektakularny styl wokalny Isaaca Brocka, wybitnie mocno zainspirowany Frankiem Blackiem, ale w moich uszach przewyższający go, podążający od quasi-recytacji do dzikich wrzasków. To piękne słodko-smutne melodie, mocne pomysły na partie gitarowe, wyposażone w podkreślające atmosferę echo i inne efekty brzmieniowe, ostre kontrasty dynamiczne i agogiczne.
Trochę nierozważnie jak wspomniałem zespół obnażył się z trzech najlepszych i naprawdę zapamiętywalnych kawałków na samym początku. Najlepsze jest otwierające Dramamine - to pigułka typowej dla Brocka emocjonalności, kawałek zbudowany na powtarzalnej, ale wciągającej linii perkusyjnej, ekspresyjnym, krzykliwym wokalu i przede wszystkim rozczulających, zgrabnie ze sobą przeciętych krótszych motywach i dłuższych tematach gitarowych, przeładowanych posępną tęsknotą, depresyjną melancholią, osamotnieniem na wielkich otwartych przestrzeniach Ameryki, żalem i pięknem. Przewodni temat gitarowy, grany na gitarze o szeroko pobrzmiewającym echu, to kwintesencja Modest Mouse. Podobnie zresztą jak podchodzący pod noise, ekspresyjny refren Breakthrough z wrzeszczącym w zrezygnowanej wściekłości Brockiem; w połączeniu z cudnymi melodiami w zwrotkach czyni to ten utwór nieznacznie słabszym. Znakomity początek dopełnia Custom Concern, które powraca do rozczulająco pobrzmiewających gitar, intensywnej tęsknoty i smutku, wprowadzając jeszcze pewien element oniryczny, wykorzystujący nieskomplikowane może, ale bardzo trafione podwójne linie wokalne w paru miejscach.
No i potem bęc, trzynaście utworów albo bardzo dobrych, albo po prostu dobrych (głównie takie), albo średnich. Ciężko nawet któreś wyróżnić, bo kilka jest bardzo zbliżonych poziomem, ale powiedzmy choćby o Beach Side Property, dość spektakularnym popisie zróżnicowanych umiejętności wokalnych Brocka, utworze zmieniającym dynamikę trochę jak Slint, prezentującym trochę mniej bezpośrednie oblicze smutku i emocjonalnego zrezygnowania, przeplatającym ciężkie riffy i wrzaski z uspokojonymi fragmentami, w których niechlujny głos wokalisty balansuje na granicy fałszu. Niemal dokładnie te same zalety zawierają się w Head South (refren z wrzaskiem Brocka nakładanym na anielski zaśpiew niejakiej Nicole Johnson - jeśli ktoś znając Pixies nie usłyszy tu inspiracji tym zespołem, to już nic chyba nigdy nie usłyszy). Może najlepsze z tej części płyty jest jednak Ohio, które bardzo płynnie przechodzi z żartobliwości w szczery i nieprzesadzony smutek.
Nie jest to album, do którego będę w całości wracał częściej niż raz na parę lat - długość, ostatecznie tylko dobry średni poziom i umieszczenie highlightów na samym początku to wykluczają. Co nie zmienia faktu, że uważne przesłuchanie go od początku do końca jest bardzo przyjemne i warto.
7.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz