Miles Davis: "Ascenseur pour l'échafaud"
Miles Davis ma ugruntowaną pozycję rewolucjonisty, dyrygenta jazzowych trendów, wynalazcy gatunków. Gdy się go jako takiego ukazuje, najczęściej padają jednak tytuły jak Birth of the Cool, Kind of Blue, może coś z orkiestrowych dzieł z Evansem, In a Silent Way, Bitches Brew, On the Corner. Przegapia się Ascenseur pour l'échafaud, na którym Miles jeszcze raz wymyślił coś zupełnie nowego, co należałoby określić jako jazz noir, dark jazz czy minimal jazz. Jest to oczywiście jakaś konsekwencja pomysłów cool jazzowych, ale wykracza już moim zdaniem daleko poza ten gatunek. Trębacz wyeliminował całkowicie wirtuozerię z solówek, zwolnił tempo bardzo radykalnie, zdegradował sekcję rytmiczną do banalnych zadań, porwał się na genialnie trafione eksperymenty z brzmieniem, wykorzystującym w dużym stopniu pogłos bardzo dużego pomieszczenia. Popisy techniczne zostały zastąpione popisami inteligencji wykonawczej, precyzyjnego trafiania w prostą, ale doskonałą z emocjonalnego i nastrojowego punktu widzenia nutę i doskonały tembr instrumentu. Formalnie ta muzyka jest jak na jazz skrajnie przejrzysta, prosta, wręcz nieciekawa (nie licząc oczywiście fascynujących niuansów brzmienia), natomiast praktycznie to arcydzieło atmosfery - atmosfery samotności, nokturnalnej, deszczowej, zamyślonej, melancholijnej, na tyle metafizycznej, na ile tylko jazz w latach 50. mógł być.
Utwory można podzielić na pięć grup. Jedna to trzy klimatyczne, osamotnione, powolne, zamyślone, niejako ekstremalne jazzowe ballady, maksymalnie zwolnione, odessane od wirtuozerii. Druga to czysty jazz noir, dwa arcydzieła nokturnu, napięcia i atmosfery. Trzeci to ekscentryczne, szybkie bopowe kawałki (Sur l'autoroute, Dîner au motel), w których pozbyto się fortepianu i weszło na grząski grunt bez harmonii. Czwarty to basowe bagatelki (Evasion de Julien, Visite du vigile), formalnie kompletnie nieinteresujące, ale dobrze wpasowujące się w album. No i jeszcze Au bar du petit bac, utwór w pół drogi między standardową bopową balladą a ekstremalną balladą noir, czyli wspomnianą pierwszą grupą.
Album stoi na tych dwóch pierwszych grupach. W pierwszej z nich mamy Générique - utwór, którego początkowe frazy emanują tajemnicę, później przechodzący w totalną samotność i zamyślenie, dzięki wielkości Milesa jednocześnie bardzo zdystansowany i bardzo emocjonalny. Florence sur les Champs-Elysées to coś bardzo podobnego, ale nacisk jest nieco zdjęty z emocji i przełożony na jeszcze większy dystans, luz, odprężenie. Trzecim jest finalne Chez le photographe du motel. Inteligencja techniczno-emocjonalna Milesa sięga zenitu, samotność sięga zenitu, to również jeden z nielicznych utworów, w których słyszymy trąbkę Davisa z tłumikiem i bez tłumika.
Kawałki esencjonalnie w typie noir są tylko dwa i trwają łącznie niecałe cztery i pół minuty, ale tworzą fenomen w historii jazzu. L'assassinat de Carala to arcymistrzowska muzyka napięcia, uzyskanego za pomocą powtarzalnych uderzeń jednocześnie kontrabasu i fortepianu, szeleszczącej perkusji oraz snującej się, kluczącej, eterycznej gry Milesa. Bardzo podobny, a jeszcze lepszy jest kawałek Julien dans l'ascenseur, chyba szczyt albumu, w którym minimalizm i ascetyczność jazzu zostają wytężone do granic możliwości. Miles gra jednostajne, przeciągłe dźwięki o mocno odbijającym się, oddalonym jakby i stłumionym brzmieniu, a sekcja rytmiczna w banalny, lecz absurdalnie trafiony sposób buduje napięcie. Atmosfera wylewa się z głośników.
Jak więc można zauważyć, wielkość albumu stoi tylko na połowie jego utworów (w ogóle żaden sam w sobie nie obezwładnia, chodzi raczej o atmosferę wywalczoną wspólnymi siłami), stąd też nie szaleję z oceną - to kilkanaście minut wyjątkowej muzyki, ale ostatecznie tylko kilkanaście minut... doprawdy, jaka szkoda, że tak mało. Miles nie kontynuował tej koncepcji i pozostaje nam słuchanie w kółko tych paru kawałków, jeśli chcemy odczuć tę absolutnie jedyną w swoim rodzaju atmosferę.
8.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz