Michaił Bułhakow: "Mistrz i Małgorzata"

1940

Bułhakow to mistrz pióra bardzo osobliwy w rodzaju swojego mistrzostwa. Jak popatrzeć na dorobek literacki ludzkości, to znajdzie się niejeden autor, który zdecydowanie przewyższa Rosjanina w tak zwanym kunszcie językowym, to znaczy w umiejętności artystycznego układania zdań, pojedynczych i wchodzących ze sobą w interakcję. Nie żebym krytykował jego pióro – język „Mistrza…” jest bardzo inteligentny, precyzyjnie spełniający swoje funkcje, często bardzo ładny i na swój sposób oryginalny. Nie ukrywajmy wszak mimo zalet, że też dość prosty, rzeczowy, raczej umiarkowanie liryczny, nie olśniewa jakimś fleksyjnym pięknem nie z tej ziemi – a już na pewno nie w porównaniu z twórczością Prousta, Cortázara, Pynchona czy Witkacego (nie bez powodu dzieło Bułhakowa skapnęło w pewnej mierze do odbiorców zbliżonych do popkultury, co w przypadku choćby wymagającego językowo „Nienasycenia” byłoby absolutnie nie do zrobienia). A jednak do niemożliwości podobnym jest odmówienie „Mistrzowi i Małgorzacie” statusu jednej z najwybitniejszych powieści w dziejach, a jednak dostaje ona ode mnie tak wysoką ocenę, o jakiej pomarzyć może większość książek napisanych piękniejszym językiem. Działa tu magia innego rodzaju, a właściwie kilka różnych sztuk magicznych, kilka różnych potężnych jakości, które tę powieść wprowadzają do mojego literackiego panteonu, mimo że na ogół nie wprowadzam doń powieści niepowalających mnie czystym językiem. Postaram się opisać chociaż część z nich. 

Być może najważniejszą kwestią jest to, do jakiego stopnia Bułhakow opanował sztukę pobudzania wyobraźni. Autor wie doskonale, co opisać i jak to opisać, by w głowie czytelnika wyhodować rozpustną burzę wyrazistych, niezapomnianych, klimatycznych obrazów. Zarówno tych z grubsza realistycznych, jak i wtedy, gdy fantastyczność sięga zenitu. Może to mało wyszukany sposób mówienia o literaturze, kojarzący się z dziecięcymi zachwytami nad książkami o smokach i czarodziejach, ale: za każdym razem, gdy czytam otwierający rozdział o spotkaniu na Patriarszych Prudach, jestem tam, czuję żar zachodzącego słońca, daję się zaskoczyć nagle zapadającemu zmrokowi i czuję ciarki strachu na plecach; gdy Iwan spotyka w nocy Mistrza w psychiatryku, słyszę ciszę i czuję osamotnienie tego miejsca; gdy rozgrywa się widowisko teatralne, jestem w środku szalonego rozgardiaszu; gdy Małgorzata lata nad Moskwą i dzieją się rzeczy niestworzone, dookoła mnie zapada magiczna, migotliwa noc; gdy Poncjusz Piłat rozmawia z Jeszuą, oddycham dusznym jerozolimskim powietrzem, a wszędzie dookoła widzę palmy i antyczne stroje. Po pierwsze te sceny są genialnie pomyślane i skonstruowane – prawie każdy rozdział to osobna perełka o gigantycznym ładunku… teatralnym? Nie, już bardziej filmowym, ale to jeszcze nie to, należałoby to jednak rozpatrywać jako pewien nowatorski rodzaj literackiego mini-spektaklu, „sceny powieściowej”. Wewnętrzna konstrukcja poszczególnych rozdziałów ma fenomenalną dynamikę i lekkość, prawie każdy jest inny, prawie każdy wyrazisty w inny sposób. Po drugie rzeczowy i kreatywny zarazem język pozwala wizualizować sobie wszystkie te sceny ze szczegółami i niejako przenosząc odbiorcę do świata przedstawionego. A po trzecie jest tu oczywiście coś jeszcze, jakaś sztuczka magiczna, o której wie sam tylko Bułhakow – albo i on nie. 

Jak pobudza wyobraźnię, tak i pobudza refleksję. Bułhakow nie jest literatem-filozofem, ale jego powieść w przyjemnie drażniący rozum czytelnika sposób obraca się w rejonach quasi-filozoficznych i zmusza do poszukiwania głębszego sensu, co może dać interesujące rezultaty. Powieść usilnie sprawia wrażenie, że mówi coś nie wprost i niejako domaga się rozwiązania jakiejś zagadki – tzn. nie licząc ewidentnej i przepięknej doprawdy autotematycznej pół-metafory – historii mistrza jako obrazu tragedii i traumy prawdziwych literatów i artystów w dobie ideologicznego reżimu Stalina. No i nie licząc osobliwej przypowieści o sile miłości, jaką ta powieść również jest. Bardzo smacznej i bardzo mocnej – Bułhakow zdołał uniknąć jakiejkolwiek ckliwości i dosłownego romantyzmu a jednocześnie jest to emocjonalnie bezpośrednio poruszająca rzecz; jedno z drugim zwykle w parze nie idzie. 

Świetna jest też konstrukcja tej książki – błyskotliwa idea powieści w powieści (w dodatku na zasadzie przekazowego kontrapunktu) i nietypowy gatunek kleju zastosowanego do sklejenia rozdziałów, co daje efekt bardziej spójnego kolażu niż katorżniczej liniowości. Nie można zapomnieć o humorze – pierwsza połowa powieści to arcydzieło inteligentnego komizmu (w drugiej jakoś Bułhakow zmienia podejście, chociaż zdarza się jeszcze parę tekstów genialnych, jak kultowy już tekst o spirytusie czy o nieśmiertelności Dostojewskiego). Komizmu sytuacyjnego, komizmu narracyjnego, komizmu słownego i subtelnego splotu wszystkich trzech. Właściwie jak do tej pory lepszego humoru w literaturze chyba nie znalazłem, a tylko sztuki Brechta się zbliżyły. 

Na koniec zostawiłem sobie wzmiankę o najlepszym trzecioosobowym narratorze wszech czasów – „wypukłym”, żywym, zwracającym się bezpośrednio do czytelnika i igrającym z nim, odczuwającym przedstawiane przez siebie samego wydarzenia, dowcipnym (przy czym dowcip nie polega na tym, że narrator opowiada dowcipy, tylko że na przykład takim a nie innym tekstem następującym po myślniku po wypowiedzi jakiejś postaci nadaje jej wybuchowego komizmu). 

Wadą, a raczej wadką, poza wspomnianym brakiem bezpośrednio językowego zachwytu, jest to, że Bułhakow trochę przesadził z długością. Końcowe rozdziały są już trochę mieleniem materiału wykorzystanego do tej pory, czyli losów chmary rosyjskich dyrektorów, urzędników i literatów, fantastycznych scen z poczynań diabelskiej świty i piłatologii. Jakby to potrwało jeszcze trochę, to zrobiłoby się już męcząco, na szczęście stanęło na stępieniu siły rażenia bodźców, ale to też niedobrze. 

Oczarowująca powieść.


9.0/10

Komentarze