Marvin "Hannibal" Peterson: "The Angels of Atlanta"
Trochę przegapiany w historii jazzu, ale piękny album poświęcony młodocianym ofiarom seryjnych morderstw w Atlancie. Z pięcioma zróżnicowanymi utworami, których główną osią jest jazz spirytualny, ale sporo tu też kozackiego post-bopu, znajdzie się inspiracja poważną muzyką wokalną i soulem, szczypta free. Nie ma tu jakichś miażdżących rzeczy, ale nie ma też słabszych niż bardzo dobre. Lider jest liderem głównie jako kompozytor, jego gra jest piękna, ale nie dominuje - największe wrażenie zrobiła na mnie może nie odkrywająca nowego lądu, ale świetna sekcja rytmiczna.
Tytułowy utwór po króciutkim, klimatycznym wstępie trąbki oraz wstępie właściwym w wykonaniu chóru, pełnym patosu rodem z klasycznej muzyki sakralnej, przechodzi w klasyczny post-bopowy kawałek w bardzo szybkim tempie z trzema ekscytującymi solówkami: dziką grę saksofonu tenorowego, wariacko szybką fortepianu i nieco dostojniejszą trąbki lidera, która przechodzi po jakimś czasie w dialog z samą perkusją. Sekcja rytmiczna jest świetna, pulsująca perkusja, groove'owy bas i mocno nastawiony na akordy fortepian w połączeniu z jakością solówek dają może nie wybitny, ale świetny utwór. Chórowa klamra podkreśla wyraźny zamysł kompozycji. The Story Teller to zupełnie inna bajka, utwór mocno operujący na chromatyce i emocjach, bez wyraźnego rytmu, silnie spirytualny, dający odczucie łagodnej kolektywnej improwizacji, z dodatkiem wiolonczeli - też piękny, choć nie aż tak wielki. The Inner Voice z pomocą klimatycznego wokalu Pat Peterson, powtarzalnemu motywowi basowemu i intymną grą Hannibala podąża dalej ścieżką spirytualną, odrobinę mniej przekonująco od poprzednika. Mother's Land, niesamowicie pogodny i energiczny kawałek z domieszką soulu, jest pozornie lżejszy od pozostałych czterech, ale jego siła emocjonalna jest wcale nie mniejsza - to wspaniały wyraz radości i optymizmu z wyjątkowo adekwatnym wokalem i znakomitą grą zwłaszcza sekcji rytmicznej, która rządzi tu i dzieli. Post-bopowa wariacja na temat Sometimes I Feel Like a Motherless Child trwa dziesięć minut, a mija w trzy dzięki nieustannie ekscytującej grze solistów i sekcji rytmicznej, a także sporej dawki pasji i duchowego uniesienia.
Pod względem spirytualnym na pewno nie jest to poziom Coltrane'a czy nawet Sandersa, ale i tak jest to album pełen pięknych emocji, a jednocześnie nie pozwala się nudzić nawet przez chwilę. Album spełnił też swoją pozamuzyczną rolę - bez niego o serii morderstw w Atlancie być może nigdy bym się nie dowiedział. Marvin Peterson zasłużył tym dziełem na poczesne miejsce w annałach jazzu i mam nadzieję, że moja recenzja zainspiruje kiedyś kogoś do poznania tego trębacza.
8.0/10
Komentarze
Prześlij komentarz